sobota, 29 sierpnia 2015

Wojciech Kochański - Stolica w kawiarni


 
                        Nie wiem jak, ale czuję, że zacząć muszę, więc zacznę od podziękowania.

Teraz pewnie wyobrażasz sobie mnie jako księdza po dożynkach albo jakiegoś galowego konferansjera, który zaczyna listę odbiorców podziękowań. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Tak ogólnie. Wszystkim. Wszystkiemu. Za wszystko.

                        Dziękuję za Festiwal Języka Polskiego w Szczebrzeszynie!

 
Skoro udało ci się tu przebrnąć to włącz wyobraźnię i słuchaj...

 
...Skwar, ukrop i duchota. Wchodzisz na teren szkoły w jakiejś mieścinie. Duży jasny namiot pierwszy rzuca się w oczy. Okazuje się być wielki. Kręcą się jacyś jeszcze nie znani ci ludzie. Wchodzisz pod namiot i tu dopiero się zaczyna. Białe ogrodowe krzesełko przy białym stoliku. Siadasz. Leci najpewniej coś Beatlesów ewentualnie delikatny Leonard Cohen. Po prawo barek. Sączy się kawa z ekspresu, kruszą kostki lodu, przelewa chłodna lemoniada. Obok barku mieści się mini księgarnia – ciągły ruch przy półkach. Drewniane panele z delikatnymi skrzypnięciami uginają się pod nogami klienteli i organizatorów.

            Za namiotem obrazek jak z widokówki. Na drzewach obracają się przywiązane do gałęzi literki ze styropianu. Kawałek dalej leżaczki (idealne do czytania). Idziesz dalej i teraz to już pewnie nie uwierzysz. Tu, przemyślnie usytuowany, nad  (jakkolwiek to teraz nie wytrąci ze skupienia) Wieprzem, kolejny namiot. Kryje pod sobą wygodne kanapy i pufy. Przechodząc czujesz, że musisz legnąć tu choć na moment. Rzeka płynie, drzewa szumią – po prostu czujesz, że odpływasz...

 
            No i tak to wyglądało. A to tylko pojedyncze wspomnienia. Dodaj do tego jeszcze ludzi, książki i przede wszystkim wymiar 3D.

To niesamowite miejsce wywarło na mnie takie wrażenie, że czułem się tam maleńkim okruszkiem, ale za to okruszkiem czego? Oczywiście czegoś nienamacalnego i ulotnego, lecz mocno wierzę, że istotnego i wzbogacającego. Sama przestrzeń popychała do zainteresowania, poznawania, przemyślenia i działania.

 
            Tak popchnięty jednego dnia festiwalu udałem się na spotkanie ze wspaniałym pisarzem Eustachym Rylskim. Pan Rylski okazał się być bardzo interesującą osobą. Słychać było, że to człowiek, który wszystko ma poukładane i przygotowane. Co wydało mi się zabawne, w wypowiedzi często powracał do czasów młodości, kiedy to był niesamowitym kobieciarzem. Ciągle skromnie powtarzał, że uznaje siebie tylko za bardzo dobrego autora, a do pisarza mu jeszcze daleko. W pewnym momencie ktoś z publiczności zapytał Pana Rylskiego, czego wymaga od współczesnych pisarzy. Odpowiedź znów wydała się mu być oczywista. Pisarze według niego powinni się zająć filozoficznymi pytaniami o życie, śmierć i Boga. Pod koniec wypowiedzi znów napomniał, że jest tylko autorem, więc przyszło mi na myśl: Zaraz, zaraz. (z pełnym szacunkiem do Pana Rylskiego) Czy pan aby przez przypadek nie zrzuca z siebie odpowiedzialności, która ciąży nad pisarzami?

I wtedy zapytałem natchniony: Czego Pan w takim razie wymaga od siebie? Jaką misję stawia sobie?

Oj. Tu skończyła się lista przygotowanych odpowiedzi i Pan Rylski zaczął się trochę gubić. Zaraz jednak ruszył mu z pomocą jakiś pan w garniturze... Chwila! Przecież to kolejny świetny polski pisarz Wiesław Myśliwski. I wywołałem burzę. Myśliwski próbował przekonać Rylskiego, że ten w pełni zasługuje na miano pisarza. Rylski bronił się jak mógł, nazywając siebie jedynie "bardzo dobrym autorem". Cóż to była za rozmowa! Do kompromisu nie doszło, obaj panowie zatonęli w argumentach i zabrakło czasu na podliczenie wyników. Wyszedłem z tego spotkania lekko dumny i lekko zawstydzony, no bo jakby nie patrzeć wprawiłem w zakłopotanie o wiele starszego - "Bardzo Dobrego Autora" czy Pisarza - nie wiadomo.

 
            Teraz napełniony magią festiwalu czytam jak szalony (chociaż nie wiem jak czytają szaleni). Myślę sobie jak dużo mam jeszcze do przeczytania. Ktoś mi pewnie powie, że jeszcze mam czas, młody jestem. Może i młody, ale jaki głodny! Głodny wrażeń...

Ach! Gdyby dzień trwał dwa razy dłużej? Ileż bym przeczytał? Ileż obejrzał? I festiwal jeszcze by trwał?

 
            Więcej już nie powiem, bo sam odpłynąłem :)

 

 

 

 

 

piątek, 28 sierpnia 2015

Alicja Wolniewicz - Jak odkrywam w sobie sztukę




Jako młodzi artyści, próbujemy odkrywać to, co najbliższe naszemu sercu, a jednocześnie najbardziej dla nas tajemnicze i nieodgadnione. Bo jak odgadnąć to, czym jest sztuka? Badając swoje własne potrzeby i obserwując swoje reakcje na otaczający nas świat, stwierdzam, że nie potrafię inaczej, jak tylko przy pomocy sztuki, rozumieć tego, co wokół nas. To jest właśnie problem młodego człowieka: nie umiem dokładnie powiedzieć, czym jest ta sztuka, ale to właśnie ona stała się nieodzownym elementem mojego życia, warunkiem, dzięki któremu mogę oglądać świat.  Czuję, że to co mnie wypełnia, jest jeszcze nienazwane, nieuformowane, swobodnie otacza moje myśli, ale nie mam nad tym kontroli.  Sztuką nazywam właśnie to, co mnie wypełnia i co pozwala mi oddychać.

Każdy człowiek odbywa w swoim życiu długą drogę formowania siebie. Drogę, której celem jest odkrycie własnego wnętrza, nazwanie tego, co wypełnia każdego z nas po brzegi, tego, co warunkuje nasze życie. Każdy z nas ma potrzeby, jednak każda z potrzeb jest uwarunkowana innym czynnikiem.

Ja na swojej drodze trafiłam do miejsca,  gdzie odnalazłam w sobie siłę, by zbadać to, czym jest dla mnie sztuka. Trafiłam do Ogniska. Na swojej drodze miałam wiele przystanków, na których zatrzymywałam się na dłużej i które pozwoliły mi naprawdę wsłuchać się w swoje wnętrze, lecz dopiero Ognisko pozwoliło mi rozebrać pojęcie tej „sztuki”, którą mam w sobie na czynniki pierwsze. Zanurzyłam się w sobie, bo Ognisko pokazało mi, że mam na to nie tylko czas, ale i siłę i odwagę.

Doznałam olśnienia.

Co buduje sztukę, która we mnie jest? Nie ma prostszej odpowiedzi! Ludzie. To ludzie są fundamentem, który warunkuje mój rozwój, to ludzie składają się na tworzenie sztuki. Nie tylko takiej, którą noszę w sobie, ale też sztuki w ogóle. Potrzebuję sztuki, by móc określić siebie, a skoro potrzebuję sztuki, potrzebuję też ludzi.

Dzięki Ognisku nie tylko poczułam siłę, by nauczyć się słuchać siebie. Dzięki Ognisku zrozumiałam, że czynnikiem, dzięki któremu mogę się rozwijać, są ludzie. Nie znajdę w całej Warszawie miejsca, które budują bardziej wartościowi ludzie. Skoro to właśnie ludzie mają kreować mnie jako człowieka, niech kreują mnie ludzie, których spotykam w Ognisku. Jeśli tak będzie,  nie boję się o to, co uzyskam na końcu swojej drogi. Jeśli tak będzie, nie obawiam się już niczego.

środa, 26 sierpnia 2015

Jan Kwapisiewicz - Oczekiwany zachwyt

(Rzecz dzieje się na Festiwalu Języka Polskiego w Szczebrzeszynie, trwa wywiad i czytanie wierszy Ryszarda Krynickiego.)
 
 
 
Kompletnie nieznana osoba, staje się dla ciebie w jakiś sposób bliska. Brzmi trochę jak fragment gry rpg na papierze, ale to coś więcej.
Często pamiętam wydarzenia przez krótką chwilę, zaraz potem przepadają w ciemnej dziurze i tylko przy refleksjach obiadowych wracają, ale czasem niektóre momenty zostają, na miesiąc, czy dwa, jednym z nich było spotkanie z Ryszardem Krynickim, poetą pokolenia 68. Pan Ryszard ma aparycję dziadka do orzechów, niby ciało jak z drewna, a twarz się nie zamyka, tylko zręcznie przegryza zawiłą treść własnej poezji. (To jego własne słowa, więc dziwne by było, gdyby był niezręczny). Oczywiście, te wiersze wyleciały mi z pamięci, zawsze wylatują, a zostają odczucia, a w większości z nich przeważał posągowy, niemal mistyczny obraz świata metalu i zimna, a on sam zdawał się świetnie w tym smutku odnajdywać. Po kilku minutach pan Ryszard stał się zmęczony, pewnie dolegał mu wszechogarniający upał, mi samemu też przeszkadzał w skupieniu się (to również przez temperaturę zapomniałem pytań, które chciałem zadać), ale starałem się pokonać piaskowego dziadka i dalej słuchać, coraz ciekawszej poezji.
Krynicki znów poskarżył się na złą aurę, miałem wrażenie, że może nie chodzi o pogodę, ale o niego samego, może coś ciążyło mu na duszy, zacząłem się bać, że pan Ryszard może do nas mówić swoje (ale bardzo piękne) ostatnie słowa, w nagłym porywie zachciałem posłuchać go jeszcze bardziej, co ma do przekazania, jego wiersze stopniowo nabierały niespotykanego dla mnie sensu i głębi, stawały się małymi dziełami sztuki, moi współtowarzysze byli lekko znudzeni, a ja słuchałem, cały przejęty i napięty, czekając na więcej... i więcej. Nadchodził, sunął do mnie, najszybciej jak mógł. Stan pobudzenia trwał około 8 minut, potem pan Ryszard, albo zdał sobie sprawę, że nikt go nie słucha, albo ja straciłem magię jego „ostatnich chwil”. Czekając do końca wywiadu, (broń Boże Krynickiego) próbowałem ten stan przywrócić, ale nie potrafiłem, więc zaciekawiła mnie rzeka, obok której przycupnąłem, i wierzba, nadgryziona przez bobry. Nim sprawdziłem godzinę, Krynicki już skończył, a ja wstałem z postanowieniem przywrócenia dziwacznej euforii. Kiedy wszyscy moi przyjaciele się zebrali, wyraziłem mój entuzjazm dla jego twórczości, usłyszała to Pani Ania i od razu zapytała czemu, ja opowiedziałem w skrócie to, co opisałem tu w bardzo dużym skrócie i zapragnąłem mieć jego wiersze zawsze ze sobą, Pani Ania, powiedziała, że załatwi, i załatwiła, a ja byłem w siódmym niebie, (ale już nie takim jak na spotkaniu) cóż dalej jestem. Teraz po tygodniu, poza Szczebrzeszynem dalej szukam stanu z tamtego momentu. Jestem nad najbardziej polskim morzem z mórz, nad Bałtykiem. Łeba, tak nazywa się to miejsce, codziennie rano wstaję i zaczynam jednym wierszem i liczę, że Krynicki znów, jakimś cudem mnie zaczaruje, ale na razie nic z tego. Może to była magia chwili (pewnie tak, ale staram się tego tak nie upłycać), może cokolwiek z innych romantycznych i niewytłumaczalnych zjawisk w moim życiu, ale wciąż szukam, bo czuję, że jest to gdzieś bardzo blisko.
 
***
komukolwiek wierny – jestem wierny tobie
kogokolwiek zdradzam – ciebie zdradzam
za kimkolwiek tęsknię – tęsknię za tobą
jeżeli jestem już tylko echem cieniem z twojego snu,
o kimkolwiek zapominam – jakbym ciebie zapominał
Ryszard Krynicki
 
Lekkość.
 
 
 

 

niedziela, 23 sierpnia 2015

Helena Urbańska - kształtowanie siebie a potem środowiska


 
Podobno człowiek stojąc w miejscu zaczyna się cofać. Czy to oznacza, że idąc na przód powinniśmy wyprzeć się wszystkiego co jest za nami? Wstydzić się tego, co kiedyś sprawiało, że czuliśmy się wyjątkowi, jedyni w swoim rodzaju? Śmiać się ironicznie z rzeczy, które nas uszczęśliwiały? Zamykać oczy na błędy, które kreowały nas na to czym jesteśmy dziś? Przez pewien czas oczywiście tak jest łatwiej.  Ale czy ktoś z was, ludzi, którzy przeczytają ten wpis jest zwolennikiem łatwych rozwiązań? 

Ja nigdy nie byłam. Moi rodzice często się śmieją, mówią, że utrudniam sobie życie, najprawdopodobniej mają rację (kolejna ważna nauka - rodzice niestety najczęściej mają rację, a szczególnie matki, które w dniu porodu dostają jakiś dziwny dar nieomylności). W pewnym momencie doszło do mnie, że łatwe rozwiązania nie łączą się z ryzykiem. Ryzyko za to łączy się z wygraną (przyznaję się bez bicia, lubię wygrywać, ale kto z nas nie lubi, niech pierwszy odlajkuje ten post!), albo przegraną, która wbrew pozorom więcej nas uczy. O sukcesach szybko się zapomina, prawdziwa nauka to nasze porażki.  A co najważniejsze i do czego od początku piję w temacie łatwiejszych dróg – wybranie na pozór prostszego rozwiązania wcale nas nie uwolni od tematu, przeciwnie spotęguje nasz strach przed zmierzeniem się z nim.

Znam ludzi w moim wieku, którzy odcinają się od swojej przeszłości. Ja nie pojechałam na obóz, nie będę chodzić na zajęcia w tym roku, ale z pełną świadomością swoich słów mogę powiedzieć (napisać w tym przypadku), że nigdy nie odetnę się od tych wszystkich zdarzeń, które były skutkiem mojego pójścia na egzaminy. Nie będę ukrywać, że większość wydarzeń nie ważne czy o pozytywnym czy negatywnym zabarwieniu były następstwem tej decyzji. Wszystkie przyjaźnie, miłości, ważne i mniej ważne wybory. Chociaż parę razy dostałam kopa w tyłek.

Pani Halina zorganizowała pierwsze egzaminy do Ogniska z góry wiedząc że wszyscy się dostaną. Chodziło tylko i wyłącznie o to, żeby ci mali ludzie poczuli w swoich sercach, że są wyjątkowi. Nie ukrywam, że nie zawsze potrafiłam zrozumieć decyzje podejmowane w Ognisku. Przez instruktorów, przez Panią Anię. Wydawały mi się niesprawiedliwe, czułam się rozgoryczona. Dlaczego moja grupa została rozłączona, skoro robiliśmy dobre spektakle?

Spojrzałam na to szerzej. I dotarło do mnie coś bardzo ważnego. Zorientowałam się, że Ognisko Teatralne w swoim założeniu nie ma nas wcale nauczyć robienia dobrych pokazów, grania, struktury scenariusza. Ognisko tworzy namiastkę niezwykłego, niespotykanego życia, w którym każdy członek społeczeństwa ma szansę poczuć się wyjątkowym. Jeżeli jedna grupka czuje się lepsza trzeba ich przystopować, tak żeby nikt nie czuł się gorszy i stłamszony. Tak, żeby każdy miał tę – czasami jedyną w życiu – szansę poczuć się wyjątkowym.  

Największą próbą w Ogniskowym życiu jest moment, w którym człowiek zaczyna czuć się wyjątkowym, ponieważ następstwem jest czucie się lepszym. Okropna sprawa. Trochę dystansu! Po pierwsze, wokół takiego delikwenta zaczynają się tworzyć toksyczne relacje społeczne, po drugie po weekendzie wyjdzie do świata, w którym będzie musiał napisać kartkówkę z matematyki. Uwaga, zagranie w trzech warsztatach na jednym obozie nie jest równoznaczne ze złapaniem Pana Boga za nogi.  Po całym moim ogniskowym życiu (jako czynny uczestnik, bo ogniskowiczem będę przez całe życie) mam tylko jedną radę. Nie jestem zobligowania do udzielania rad, nie jestem odpowiednim człowiekiem na to miejsce, ale wszystko piszę bazując na swoich doświadczeniach – w końcu w Ognisku byłam od 2010 roku - od których się absolutnie nie odcinam: nie warto się czuć lepszym. Czasami dobrze jest zaufać temu co robią starsi, którzy co weekend nas uczą.

Stopniowo zaczyna mi się rozjaśniać w głowie, powoli rozumiem po co były te wszystkie decyzje, których nie rozumiałam. Odeszłam z Ogniska, bo czułam się już na to gotowa. Zrozumiałam jak ważne jest kochanie sztuki w sobie a nie siebie w sztuce.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Stefcia Zajdel - Kiedy przyjechałam na obóz...

Kiedy przyjechałam na obóz, prawie nikogo nie znałam i troszeczkę bałam się jak to będzie, czy ludzie mnie polubią (mam nadzieję że polubili J). Niepokoiłam  się też trochę dlatego, że byłam na całym obozie najmłodsza (mam jedenaście lat) i wszyscy wydawali się wielcy i groźni.  Jednak szybko okazało się, że bałam się niepotrzebnie. Wszyscy byli dla mnie bardzo mili. Zajęcia były świetne (i  te z grupą i te z instruktorami), a instruktorzy bardzo fajni i pomocni. Poznałam wiele osób (w tym dwóch instruktorów: Olgę i Marcina) i wszystkich bardzo polubiłam. Wielu innych uczestników obozu zazdrościło mi, że tak wcześnie poszłam do Ogniska (w październiku miałam dziesięć lat), ponieważ oni przyszli gdy byli w gimnazjum lub liceum. Ja policzyłam, że mogę być na obozie jeszcze siedem razy, i bardzo się z tego cieszę!!!! Myślę, że na długo zapamiętam moją grupę (którą zresztą bardzo pozdrawiam). Nazywaliśmy się „Wolny marsz delfina, który pękł z przejedzenia”.  Bardzo dobrze mi się pracowało mimo, że wszyscy byli starsi (najmłodsza osoba miała na obozie czternaste urodziny).  Na zajęciach z instruktorem pracowałam z Olgą (którą też pozdrawiam). Opracowywaliśmy dwie bajki, które na koniec połączyliśmy w jedną historię, która potem była bardzo pokręcona. Pierwsza bajka opowiadała o tym, że pewien krawczyk o imieniu Niteczka dostał przepowiednię, że zostanie królem jeśli pójdzie na zachód. Poszedł oczywiście, a po drodze miał różne przygody. Na końcu musiał zaszyć niebo by zostać królem. Zgadnijcie czy to zrobił. Druga bajka opowiadała o złej księżniczce o kamiennym sercu, której pewien łabędź postanowił dać nauczkę. Moim zdanie wyszło świetnie (jak zresztą wszystkie pokazy instruktorskie). Dzięki obozowi poznałam wielu miłych ludzi i nauczyłam się nawiązywać znajomości (i zapamiętałam dwa wierszyki  dykcyjne !!!!). Naprawdę zachęcam do pojechania bo jest naprawdę miło. Na przykład bardzo mi się podobało, że przedostatniego dnia do czwartej nad ranem podpisywałam innym książki (bardzo przepraszam jeśli komuś się nie wpisałam). Bardzo dziękuję też za wszystkie wpisy, które ja znalazłam w mojej książce, oraz za pocztę francuską. Ogromnie  się tymi wpisami i liścikami do mnie ucieszyłam i wzruszyłam również. Zapomniałam dodać, że  gratuluję wszystkim grupom sztuk, które były świetnie zrobione, wymyślone, opracowane itp.
Stefcia Zajdel

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Julia Wróbel - Tatuaż

Wiele razy słyszałam, że tatuowanie się to uzależnienie. Gdy zrobisz sobie pierwszy tatuaż, od razu zaczynasz myśleć o kolejnych. Myślisz o wzorze, kolorach, miejscu, o rzeczach, które są dla Ciebie na tyle ważne, że chcesz, aby już na zawsze zdobiły Twoje ciało. Chcesz, aby był on idealny. Nie mam tatuażu, ale łatwo mi się domyślić jakie to uczucie. To ze względu na fakt, że mam na swoim koncie trzy warsztaty. Robienie ich jest uzależniające. Na początku przychodzi niepewność: czy tekst jest na pewno dobry, czy właśnie to chciałabym przekazać ludziom, czy aktorzy znają tekst, czy wiem kiedy wyłączyć światło i muzykę, czy nie przesadziłam ze scenografią, czy plakat jest estetycznie wykonany, czy wiem co powiedzieć na omówieniu. Stan rozpaczy zaczyna się mniej więcej tydzień przed wielką premierą (w przypadku tworzenia warsztatu na obozie, trwa ona od pierwszego apelu). I nagle przychodzi ta wielka chwila. Ogarnia Cię stres, ale już wszystko się zaczęło. Na scenie padły pierwsze słowa. Igła po raz pierwszy wbiła się w Twoją skórę. Nie odczuwasz bólu, najważniejsze jest to, aby dotrwać do końca, aby wszystko poszło po Twojej myśli. Słyszysz oklaski. Tatuażysta mówi Ci, że już po wszystkim. Obserwujesz ukłony aktorów. Twoja skóra po raz ostatni przecierana jest chusteczką. Opuszczasz swoje bezpieczne miejsce na widowni. Powoli podchodzisz do lustra. Zabierasz głos, mówisz dlaczego wybrałeś ten tekst, co chciałeś przekazać. Obserwujesz małe arcydzieło, które powstało na Twoim ciele. Rozpoczyna się omówienie. Wychodzisz z salonu, Twoi znajomi mówią Ci co myślą o tatuażu. Padają pochwały i uwagi. Opinie są sprzeczne. Ale to już nie ma znaczenia. Oczywiście bierzesz je do siebie i przy tworzeniu kolejnego dzieła przemyślisz to wszystko. Jesteś dumny z tego co stworzyłeś. Słyszysz oklaski, kłaniasz się, dziękujesz aktorom. I już doskonale wiesz, że zrobisz to raz jeszcze, że chętnie to wszystko powtórzysz. Mimo tylu emocji, które przeżyłeś już się nie możesz doczekać. Możliwe nawet, że już masz kolejny pomysł i następnego dnia rano zaczniesz pisać scenariusz. Zrobiony warsztat pozostaje w Tobie na zawsze. Niektórzy nawet zaczną Cię z nim kojarzyć: "Słyszeliście, że już na drugim roku odważyła się zrobić monodram i sama w nim zagrała?", "To ona sprawiła, że całe Ognisko było w piórach" albo "Masz nadal kostium jeża ze swojego warsztatu?". Oficjalnie przyznaję, że jestem uzależniona, ale nie mam zamiaru iść na odwyk. Wątpię, aby było mi to potrzebne.

czwartek, 6 sierpnia 2015

Marta Szlasa-Rokicka - Szansa istnieje w teatrze


     Warsztat. Chodził mi po głowie przez ostatni rok, a teraz nie potrafię sklecić zdania. Wiem doskonale co chciałam nim przekazać, jednak od razu po premierze tak strasznie nie wiedziałam jakie będą opinie, że mówiłam wszystko na raz. Chyba najwyższy czas, żeby to uporządkować.
     Przez ostatni rok szkolny często stawiałam się w roli obserwatora moich rówieśników. Nie mogę również ukryć faktu, że wpłynęły na to w dużym stopniu nasze zajęcia z Jakubem. I wiedziałam już dość dużo: podejście do nas jako do pokolenia, pewnej nierozłącznej grupy składającej się z pewnych zametkowanych członów, to że oryginalność już nie jest oryginalnością, a korporacyjna przyszłość jest równie mocno krytykowana jak pożądana. Ale to wszystko nie miało dla mnie odpowiednio mocnego bodźca. Znalazłam go, gdy usłyszałam rozmowę dwóch „humanów” o naszych narodowych wieszczach. Zauważyłam że każdy z nas, wystarczająco zwykły lub niezwykły by zostać zaklasyfikowanym do jakiejś szuflady, wie wszystko. Zuchwałość naszych tez dotyczących jakiejś pasji czy dziedziny, którą wybraliśmy, jest uderzająca. Jednak bardziej uderzył mnie fakt, że mimo świadomości tego nawyku ja sama nie umiałabym się go wyzbyć. Kiedy już wiedziałam, co chcę powiedzieć konkretnie, pozostało pokazać to wystarczająco delikatnie. Ten warsztat można by nazwać swego rodzaju buntem. Ale tu chodzi głównie o pokazanie, że MY też potrafimy być świadomi naszej naiwności. I że szansa na znalezienie swojego odrealnienia wciąż istnieje, chociażby w teatrze.  

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Maciej Stachowicz - Najpiękniejszy kwiat


            Mój ogniskowy początek? Pamiętam go dobrze. Był wrzesień 2010 roku. Na ulicę Bartycką zawędrował wątły pierwszoklasista gimnazjum. Przyszedł na egzamin, pełen lęków i złych życiowych doświadczeń. Ten nieufny oraz skrępowany licznymi problemami chłopiec został przyjęty do organizacji, która wydawała mu się zaledwie kółkiem teatralnym. Dziś ta sama osoba jest już absolwentem Ogniska. Sam wyreżyserował trzy warsztaty (przedstawienia), nabrał pewności siebie, a przede wszystkim odnalazł przyjaciół.
            Niezwykłość Ogniska ponownie odkryłem na obozie. Wówczas odbyłem wiele intymnych oraz trudnych rozmów z pozostałymi uczestnikami. Choć każda rozmowa była niezwykła, napiętnowana trudnymi doświadczeniami, niemal wszystkie miały identyczny scenariusz. Na prawie każdym początku występowało odrzucenie. Główny aktor, zwykle uczeń szkoły podstawowej, błąkał się pomiędzy agresją świata a brakiem samoakceptacji. Towarzyszyli mu fałszywi przyjaciele – depresja oraz czasami nałóg. Słyszałem również o planach samorozwiązania własnego życia. Nagle następował punkt zwrotny – Ognisko. Tu odmienność stawała się zaletą, a wrażliwość skarbem. Opromienione teatrem dzieci zawiązywały przyjaźnie. Poprzez sztukę poznawały i kształtowały siebie oraz swoje środowisko. Tak dojrzewały, zapomniawszy o pochmurnej przeszłości.
            Dziś wielu z nich dorosło. Sam przecież stoję u progu pełnoletności. Jednak większość z naszej wspólnej, ogniskowej rodziny pozostała w organizacji, choć nie przychodzą już co tydzień na zajęcia. Studiując lub pracując, wciąż patrzą na świat oczyma fantazji. Oddychają codzienną kulturą, krzewiąc ją w swoim otoczeniu. Tak właśnie wzrasta myśl Pani Haliny Machulskiej, najpiękniejszy kwiat wśród idei. 

niedziela, 2 sierpnia 2015

Jan Zagdański - Broadway-Serock transmisja live


Jest 2 w nocy. Ogniki świec schodzą coraz niżej ku podłożu leśnej polany, a może ostatni już zgasł. Może większość jest już w śmietniku albo rozlana w postaci wosku na trawie, a niektóre zostały w kieszeniach na wieczną pamiątkę. Twarze ich podpalaczy są promienne i mokre od łez jak trawa w nocy. A może schną już w ciepłej sali, chwytając się jak tonący brzytwy ostatków najpiękniejszych dwóch tygodni w roku.
Nie jestem pewien. Nie ma mnie tam. Po raz pierwszy od lat nie uczestniczę w obrzędzie i jestem gdzie indziej, tysiące kilometrów stamtąd. Jedynym światłem w ciemności są nie płomienie świec, ale rozświetlone okienko, a w nim podobna do Muppeta pacynka. Słowa które słyszę nie są niedostępnym szyfrem, ukochanym przez wąskie grono wtajemniczonych, ale stekiem angielskich przekleństw wywrzaskiwanych przez wspomnianą lalkę. Przecznicę dalej masa ludzka wszystkich możliwych nacji przelewała się przez rozświetlony Times Square.

Ale zacznijmy od początku.

Równolegle z drugim turnusem obozu w Serocku dobiega końca mój darowany przez dziadków na osiemnastkę miesiąc w Nowym Jorku. Korzystając z pierwszego od dawna wolnego dnia pobiegłem co tchu do budki z przecenionymi biletami na Broadway - i po otrzymaniu od kasjera informacji ile kosztuje połowa biletu na komediodramat w Booth Theatre ze wstydem stwierdziłem, że moja podświadomość właśnie porównuje miłość do sztuki z miłością do pieniądza. No bo żeby bilet ze zniżką 50% na dwugodzinne przedstawienie kosztował tyle co kilkanaście wejściówek do Narodowego? Ale szybko odpędziłem te przyziemne myśli, taka okazja może się więcej nie nadarzyć, a kilka dni głodówki jeszcze nikogo nie zabiło, szczególnie młodego miłośnika teatru. Lżejszy o kilogramy niezjedzonej pizzy, ale bogatszy o świeżutką wejściówkę do mitycznego świata ruszyłem przez skąpany w deszczu Manhattan.

Kilka godzin później zasiadłem wygodnie w przeciętnej wielkości sali, ze sceną przybraną w lekko kreskówkowe dekoracje, czując podniecenie, ale i niepokój. Ten drugi był bezpośrednim efektem wrażeń, jakie wywarła na mnie atmosfera oczekiwania na show. Brakowało jeszcze 20 minut, a sala była już w połowie zapełniona, mimo że żaden dzwonek nie wybrzmiał i jak się później okazało - nie wybrzmi. Zapełniona była ludźmi, którzy wdarli się tu strumieniem wzbierającym pół godziny wcześniej przed wejściem, a którzy byli ubrani bynajmniej nie wieczorowo. Właściwie mało kto był mniej "każualowy" ode mnie - a trzeba zaznaczyć, że moja elegancja polegała wyłącznie na koszuli i spodniach z długimi nogawkami. Tylko nieliczni panowie, nie licząc obsługi, mieli marynarki - a od razu było widać, że po prostu po całym dniu spędzonym w biurze na Wall Street nie zdążyli wskoczyć w szorty i buty do biegania. Przy akompaniamencie chrześcijańskiego pop-country sprzedawcy roznosili wino i napoje chłodzące. Pan z obsługi w krawacie w fantazyjne wzory nucił lecący z głośników kawałek, chyba Bruce'a Springsteena. Wąż w mojej kieszeni wraz z tygodniami oczekiwania w pamięci krzyczały do mnie - czyżby to wszystko było tylko po to, żeby obejrzeć makdonaldową farsę przeniesioną na scenę wprost z Hollywood?

Ale w czasie gdy fuksówkowy rytuał dobiegał końca, światło na sali zgasło i zaczęła się sztuka. Tytuł brzmiał "Hand to God", a historia była o chłopaku opętanym przez diabła w postaci pacynki na jego dłoni. Pacynka pochodziła z przykościelnego teatrzyku prowadzonego przez matkę chłopca, a w sytuację byli zamieszani ponadto jego pozostali członkowie oraz pastor, co stanowiło iście wybuchowe połączenie. I w miarę rozwoju sytuacji mój niepokój zniknął błyskawicznie, ustępując miejsca zachwytowi i spełnieniu z nawiązką wszystkich oczekiwań. Scenariusz był błyskotliwy, zwroty akcji zaskakujące i karkołomne, kunszt aktorów - szczególnie tego w roli głównej, grającego jednocześnie sobą i diabłem-pacynką - wybitny, a oprawa sceniczna, mimo że bardzo dosłowna, naprawdę zmyślna i efektowna. Całość zaś stworzyła perfekcyjną esencję mojej miesięcznej przygody w Nowym Jorku - tak jak to miasto dzika, obsceniczna, odlotowa, przejmująca, straszna, brutalna, nieprzewidywalna i przezabawna. A kluczowym czynnikiem odróżniającym moje broadwayowskie wrażenie od tego codziennego z warszawskich teatrów, była publiczność. Spontaniczna, zarykująca się śmiechem, reagująca głośnymi westchnieniami, gwizdami i brawami na każdy wyczyn, a było ich mnóstwo, była kompletnym przeciwieństwem tej eleganckiej, refleksyjnej i powściągliwej, jaką mamy u nas na co dzień. A ich szorty i klapki przypomniały mi klimat obozowych występów.

A potem ucichły brawa. Była dwudziesta druga na Broadwayu, czwarta rano w Serocku. Ogniskowicze spali z twarzami w książkach, zmęczeni cudownym, ale długim dniem. Nowojorczycy wyszli na ulicę, by bawić się i nigdy nie spać wraz ze swoim miastem. Wszyscy "smucili się, że coś niesamowitego się skończyło, ale przede wszystkim cieszyli się, że się im przydarzyło".