z okazji dwóch Ważnych Dni - Dnia Matki i Dnia Dziecka - profesor Maciej Wojtyszko przesłał na naszego bloga opowiadanie o Zwierzątku...
Maciej Wojtyszko
ZWIERZĄTKO, MAMA, JA I SZPITAL
Zwierzątko Mojej Mamy.
Powstało czterdzieści lat temu jako
rezultat prostej obserwacji: Ja i Mama.
Wiem, że to brzmi trochę infantylnie,
kiedy sześćdziesięcioletni mężczyzna mówi „Mama”, ale zawsze tak mówiłem, bo
„Matka” to było słowo twarde i obce. Z wielkiej literatury albo z głupiego
dowcipu: „Matka! Jest tylko jedna!”.
Może inni mają matki, ja mam Mamę.
A Zwierzątko Mojej Mamy (w skrócie
ZMM) to postać z opowiadania dla dzieci, które napisałem trzydzieści kilka lat
temu i które jest personifikacją pewnego zjawiska – kiedy matka i syn (czyli
my) podejmujemy wspólnie jakieś zadanie, stopień komplikacji rośnie wprost
proporcjonalnie do siły naszego wspólnego zatroskania i wysiłku, by wszystko
poszło dobrze.
Dokonałem tego odkrycia (tj. wyż. wym. Zwierzątka) dawno temu, kiedy
jeszcze nie było setek poradników psychologicznych mówiących o toksycznych
rodzicach, toksycznych dzieciach, toksycznych rodzinach i toksycznych
związkach.
Matka i syn - relacja mistyczna.
My z Mamą jesteśmy może trochę mistyczni,
ale głównie wodewilowo-farsowi.
Kiedy wspólnie ruszamy w świat,
chaotyczność rzeczywistości natychmiast wychodzi na jaw. To my na ten chaos. A
on na nas. I nagle, nie wiadomo skąd, rodzi się forma czyli opowieść.
Ale do rzeczy.
-
Przysłali zawiadomienie ze szpitala, że mam zrobić
badania przed operacją zaćmy. Trzeba tam być we wtorek o ósmej trzydzieści –
powiedziała Mama.
-
Jak trzeba to trzeba.
Jedziemy. Świt. Parking prawie pół
kilometra od wejścia do szpitala. Ryzykuję. Podjeżdżam tam, gdzie karetki. Mama
z trudem wysiada z samochodu. Strażnik podbiega, już, już ma coś do mnie
powiedzieć, ale uciekam na właściwy parking, zostawiając moją staruszkę na jego
pastwę.
Widzę w lusterku, że strażnik
rezygnuje ze zrobienia awantury, a ona bohatersko drepcze do wnętrza Szpitala.
-
Co mu powiedziałaś?
-
Że mam legitymację żołnierza AK.
-
Absurdalna argumentacja.
-
To co miałam powiedzieć?
Zwierzątko chichocze mi za uchem, a
Szpital jest ogromny. Kilka potężnych budynków, tłum ludzi. Ruch. Sztuczna
choinka przy schodach udekorowana symetrycznie
brązowymi bombkami, a z jakiegoś głośnika, jak to zwykle przed świętami
Bożego Narodzenia, sączy się kolęda:
„Nie było miejsca dla Ciebie w Betlejem, w
żadnej gospodzie”.
-
Przychodnia specjalistyczna? To w tamtej części. Trzeba
podjechać windą dwa piętra do góry, korytarzem w lewo, potem w prawo i na
półpiętro.
W windzie razem z nami łóżko z
pacjentem pod kroplówką i dwie pielęgniarki. Pacjent pojękuje.
-
My na drugie.
-
A my na czwarte.
Trochę pojeździliśmy, bo z
czwartego zjechaliśmy do podziemi, potem na pierwsze, a dopiero potem na
drugie. Winda ma program.
Zwierzątko za uchem: „ Co na górze to na górze , co na dole to na dole - lepiej w smole
niż w stodole, lepiej w murze niż na bzdurze” ( dwa pierwsze wersy
pożyczone od Hermesa Trismegistosa)
Na szczęście są napisy „Do
przychodni specjalistycznej” , więc jakoś docieramy na miejsce, robiąc postoje
co kilkadziesiąt metrów. Czyli w sumie pięć postojów.
-
Pewnie trzeba było podjechać z tamtej strony.
-
Od tamtej strony są budynki gospodarcze i przeganiają.
-
Tu też przeganiają.
-
Racja.
Dochodzimy do napisu „Recepcja”.
Kolejka nieduża, siedem osób, a wszystkie w wieku emerytalnym. Niektóre w
towarzystwie pilotujących je członków rodziny, na oko niewiele młodszych od
swych podopiecznych. Zawiązują się znajomości, bo rejestracja wymaga nieco
czasu. Samopomoc staruszków.
-
Trzeba wszystko rozsądnie zaplanować – radzi nam Córka,
która przywiozła Matkę na wózku – bo nie dacie państwo rady. Jeszcze jest EKG i
rentgen, a to w drugim skrzydle. Najlepiej niech pan wytrzaśnie wózek. Tam na
dole można pożyczyć. Tylko niech pan nie wsiada do windy, bo się pan spóźni.
Najlepiej po schodach i przy tomografii
w lewo, a potem już prosto, obok kiosku ze słodyczami.
-
Dziękuję.
Dwa piętra w dół, w prawo, w lewo,
obok tomografii, potem mijam choroby układu krążenia, urologię, choinkę, aptekę...
chyba tu.
„Bóg
się rodzi, moc truchleje,
Pan
niebiosów obnażony...”
Nie ma kogo spytać. Pani w kiosku?
-
Przepraszam, podobno gdzieś tutaj można pożyczyć wózek
inwalidzki?
-
A, tak. To tutaj. Tylko że już wszystkie zabrali.
Trzeba poczekać, może ktoś odda...
A tam kolejka.
Zwierzątko:„Lepiej
się odzwyczajać niż przyzwyczajać, bo
odzwyczajanie jest trudniejsze.”
Choinka, urologia, choroby układu
krążenia, tomografia, dwa piętra w górę, pół piętra w dół...
-
Nie ma wózka!
-
Nic nie szkodzi. Ja już krew oddałam. Ale jest kłopot.
Czekam tutaj do czwórki. I nie wiem...
Wychodzi pielęgniarka. Pod białym
fartuchem czerwony żakiet. Miła, tylko mówi głośno, bo wie, że pacjenci
głuchawi.
-
Pesel trzeba wpisać! Lekarz nie wpisał, a trzeba. Tutaj
u góry! Ma pani mocz?
-
A mam mieć?
-
Było napisane na skierowaniu. W zamkniętym pojemniku.
-
To co mam zrobić?
-
Musi pani zrobić do pojemnika! Ma pani pojemnik?
-
Nie!
-
To pan niech idzie do apteki – krzyczy życzliwie
pielęgniarka – i kupi pojemnik, a pani nasiusia tutaj w toalecie.
Dwa piętra, tomografia, choroby układu
krążenia, urologia, choinka, apteka.
Kolejka!
Na szczęście szybko poszło.
-
Pojemnik na mocz, proszę.
-
Czterdzieści groszy. Sto złotych? Nie mam jak wydać.
Same grube. Niech pan weźmie w prezencie. Albo odda mi pan przy okazji.
Pani magister
jest młoda i w okularach krótkowidza. Zwierzątko: „Widzisz , widzisz patrzysz a nic nie widzisz „
-
Dziękuję. Głupio tak...
-
Odda pan, jak pan będzie mógł.
-
Dziękuję bardzo!
Choinka, urologia, tomografia, Choroby układu krążenia, blok operacyjny...
cholera, zabłądziłem... Musiałem się cofnąć do układu krążenia. Dwa piętra.
-
Kupiłem . Gdzie jest łazienka? Tam z tyłu?
-
Nie, ta to dla personelu. W końcu korytarza.
Idziemy. Mama znika za drzwiami.
Długie oczekiwanie. Wychodzi blada.
-
Nie mogę. Zdenerwowałam się. Nie mogę.
-
To co ?
-
Ty weź
zrób. Wszystko jedno .Przecież to
formalność.
-
Za ciebie? Co to za pomysł? Wykluczone! Jeszcze nie
oszalałem!
Zwierzątko rży ze śmiechu.
-
Ale ja nie mogę.
-
To jej powiedz.
Wleczemy się do pielęgniarki . Nie
mam odwagi zbliżyć się do drzwi numer cztery, bo osoby oczekujące obserwują nas
w gniewnym napięciu.
Drzwi się otwierają. Pielęgniarka w
czerwonym żakiecie obrzuca nas litościwym spojrzeniem.
-
Już?
Mama ośmiela się podejść i mruczy
coś do ucha pielęgniarki, a ona znów odpowiada bardzo głośno.
-
Proszę się nie martwić. Tu się można napić. Niech syn
kupi pani coś do picia, jakiś soczek albo colę. Niech pani odczeka i znowu
spróbuje nasiusiać!
Ci pod gabinetem w ogóle bez
reakcji. A Zwierzątko rzuca kudłami i
wyje radośnie.
Dwa piętra, tomograf, choroby
układu krążenia, urologia, choinka, apteka. Zaraz! Przecież mam teraz
portmonetkę z drobnymi! Dług w aptece! Omijam klientów przy okienku. Wysypuję z
czarnej podkówki deszcz złocistych dwu- i pięciogroszówek.
-
To w prezencie! Bardzo dziękuję, pani magister!
„Przybieżeli do Betlejem pasterze,
grają
wdzięcznie Dzieciąteczku na lirze...”
Wracam z wodą mineralną i uważam,
żeby dobrze skręcić przed tomografią. Po drodze mijam Córkę i Matkę na wózku.
-
A my już! Jedziemy do EKG! Zająć państwu kolejkę?
-
Jeśli by to nie było dla pani kłopotem...
-
Może się uda!
-
Mamy jeszcze tylko pół godziny – szeptem informuje mnie Mama. – O jedenastej
definitywnie kończą przyjmować mocz.
W zawrotnym tempie pije wodę
mineralną. Pięćdziesiąt metrów do łazienki w końcu korytarza przebywa tak
szybko jakby ZMM niosło ją na barana.
Oczekiwanie.
Udało się.
-
Zdążyła pani w ostatniej chwili. Już miałam zamykać -
mówi pielęgniarka i na dowód zdejmuje biały kitel z czerwonego żakietu. – Pesel
niech pan wpisze, bo nie ma!
Szukam długopisu. Pielęgniarka podaje mi swój.
Ulga. Dwa badania za nami. Do EKG mamy
do przebycia wprawdzie kawałek drogi, bo to na pierwszym piętrze, ale można
podjechać windą. W windzie na wózku siedzi nieogolony mężczyzna w średnim wieku,
bez nogi, a wózkiem kieruje staruszek. Ojciec?
-
Czy to jest czecie piętro? – pyta ten bez nogi.
-
Nie, drugie.
-
Pacz pan, nie możem wycelować. Już z pół godziny jeździm.
-
To ja panom nacisnę trójkę.
-
Myśmy już naciskali.
Młody lekarz, który wsiadł w
podziemiu, bo tam zajechaliśmy, wyjaśnia:
-
Ta winda nie zatrzymuje się na trzecim. Musicie
przejechać parterem. I wsiąść do windy po drugiej stronie.
-
A na pierwszym? Do EKG dojedziemy?
-
Zatrzymuje się. Ja też jadę na pierwsze.
-
O, to dobrze.
ZMM rozszalało
się dzisiaj. Tych dwóch też wyraźnie dopadło, może dlatego na chwilę nam
odpuściło?
A Matka i Córka ? Siedzą pod EKG, ale
zrezygnowane.
-
Ze Szpitala poza kolejnością wpuszczają. Już czwarty ze
Szpitala wchodzi., a z przychodni nikt. Szpital ważniejszy.
Czekamy. Nic się nie rusza. Jeszcze
dwóch ze Szpitala dowieźli.
-
Może by najpierw do rentgena?
-
A to daleko?
-
Piętro wyżej.
Trzeba ryzykować. Ruszamy całą
czwórką. Winda nam już nie straszna. Najwyżej sobie pojeździmy w górę i w dół.
Zwierzątko mruczy: Dziś nazywam się intuicja
ale jutro mogę nazywać się logika
Tylko w podziemiach trochę poczekaliśmy, bo puste łóżko wracało
na czwarte.
Jakoś nieprzyjemnie puste.
Tego to Ono nie lubi .
Może dlatego w rentgenie idzie zdumiewająco szybko. Muszę
wprawdzie przynieść skierowanie z osobnej rejestracji, które otrzymam na
podstawie skierowania, jakie dostałem w tamtej rejestracji, ale to tylko jakieś
sto metrów korytarzem i za USG w lewo. A gdzie Matka i Córka? Pojechały. Zajmą
nam miejsce.
I rzeczywiście. Kolejka pacjentów
ze Szpitala się skończyła i teraz EKG robią raz-dwa. Z Matką i Córką żegnamy
się jak starzy towarzysze broni.
Mama wychodzi z gabinetu z papierową wstęgą
zapisu EKG w ręku. Dopina wyjściowe wdzianko.
- Serdaczek!
-
Jaki serdaczek?
-
Bolerko takie miałam. Serdaczek! Matko Boska, gdzie ja
go zostawiłam?
-
Siedź tu i nie ruszaj się.
-
W rentgenie chyba.
Szukam. Nie. W rentgenie nie. Mówiłem,
że Ono uwielbia chaos. Czyli że trzeba z powrotem obok choinki, obok tomografii,
chorób układu krążenia, dwa piętra w górę... do tamtej rejestracji.
-
Przepraszam, czy ktoś nie zostawił paniom… eee...
bolerka?
-
A na krwi czy na moczu?
-
Albo tam, albo tam.
-
To nie.
-
Trudno, przepraszam, dziękuję.
Nie załatwi mnie serdaczkiem. Na cholerę nam serdaczek? Zaraz! Łazienka! Jak
nic, serdaczek został w damskiej toalecie. Wejść?
Przez chwilę obserwuję drzwi. Chyba
nikogo tam nie ma. Przechodzi siwa pani
doktor, ale zagląda do pokoju obok.
-
Na kawę przyszłam – oświadcza do wewnątrz i zamyka za sobą drzwi gabinetu.
Czuję, że Ono coś szykuje, ale odważam się wtargnąć do damskiej toalety.
Oboje jesteśmy zakłopotani.
Pielęgniarka w czerwonym żakiecie chowa za plecy papierosa, ja bąkam z
zażenowaniem:
-
Przepraszam. Chciałem sprawdzić, czy tu nie został taki
serdaczek…bolerko takie...
-
A zostało, zostało, ale nie tutaj, tylko na krwi. Zaraz
panu otworzę.
Wyrzuca niedopałek do muszli,
spuszcza wodę i wychodzimy na korytarz.
-
To ty Renia nic mi nie mówiłaś, że coś na krwi zostało
– zaczepia ją koleżanka z recepcji.
-
Bo jeszcze nie wyszłam.
Otwiera gabinet zabiegowy i
zdejmuje z wieszaka serdaczek.
-
To?
-
To. Bardzo dziękuję.
Pełen triumf. Cztery badania
zrobione. Serdaczek znaleziony. Pojemnik zapłacony. Kochane Zwierzątko! Stoimy
przy sztucznej choince i patrzymy przez wielkie
okno na lecące z nieba wilgotne coś, co jeszcze nie jest śniegiem, ale
już przestaje być deszczem. Za nami kłębi się mrowisko szpitala.
Szczęk otwieranych wind, ludzie
zmierzający w różnych tempach i różnych kierunkach, lekarze, pacjenci, pielęgniarki,
odwiedzający. Choinka z brązowymi
bombkami. Dziwna, specyficznie szpitalna głucha akustyka, którą podbudowuje
słabo czytelna melodia:
„Z Narodzenia
Pana dzień dziś wesoły!”
-
Idę na parking – mówię - i spróbuję tu podjechać. Tylko
bądź gotowa do wsiadania.
Z premedytacją omijam ustawiony na
środku drogi zakaz wjazdu i usiłuję podjechać pod wejście frontowe, ale tuż
przed maską mojej Skody wyrasta strażnik.
-
Gdzie? Proszę się cofnąć. Tu nie wolno!
Wrzucam na luz. Zaciągam ręczny.
Wysiadam.
-
Widzi pan tę kobietę? – mówię do strażnika. – Ma
osiemdziesiąt sześć lat. Jest żołnierzem Armii Krajowej. Jest chora! Chce pan
mieć ją na sumieniu?
-
Panie, ja mam polecenia służbowe. A tu same takie
przychodzą! Tutaj same chore!
-
Jak mnie pan nie puści, to pana zabiję.
Wsiadam do samochodu i ruszam wprost
na niego. Ustępuje. Odjeżdżamy.
Wycieraczki zaczynają nagle
upiornie skrzypieć, bo włączyłem je na największą prędkość. Zwalniam tempo
wycieraczek i krople deszczu ze śniegiem powoli spływają po dwóch stronach
szyby samochodu. Milczymy. Trzeba jechać ostrożnie, bo drogi są śliskie,
kierowcy zdenerwowani, a miasto zakorkowane. Ono nie lubi, gdy się traci
czujność.
Potrafi wtedy zrobić coś
złośliwego.
Dojeżdżamy do domu. Pijemy herbatę.
Wreszcie Mama pyta:
-
Myślałeś o Nim?
-
Cały czas!
-
Ja też. Ono jest. Ono chyba jest naprawdę. Pełna
mistyka!
-
Pewnie. Masz wątpliwości? Takie numery to tylko Ono!
Śmiejemy się. Z telewizora leci „Gdy śliczna panna syna kołysała”. Pełna mistyka.
Są tacy, którzy Go nie mają.