wtorek, 20 listopada 2018

Sebastian Cybulski - Jan Machulski: żeby zostać aktorem, trzeba walczyć mimo wszystko


To już 10 lat... 10 lat temu, pamiętam pewne pochmurne listopadowe przedpołudnie kiedy kondukt żałobny odprowadzał po raz ostatni Pana Jana Machulskiego na warszawskich Powązkach. Tłum ludzi. Ludzi, którzy chcieli być tego dnia, aby podziękować za spotkanie z Panem Janem. W tym ja... a znalazłem się w tym zacnym gronie przyjaciół teatru, KMT, Pana Jana przez przypadek.

Moje pierwsze spotkanie z „Machulem”, którego było mi dane poznać parę lat później od zupełnie innej strony, nie pamiętam gdzie miało miejsce; pamiętam, że jako dzieciak stałem w grupie ludzi i czekałem przed jakimś wejście (teatru? kina?), ale stałem i czekałem. Nagle wszyscy zaczęli się ekscytować. Ktoś krzyknął: „Jest. To on!” Pojawił się jakiś Pan, który z szarmanckim uśmiechem przywitał się, pozdrowił grupę ludzi, którzy wyciągali w jego stronę jakieś kartki i zdjęcia po autograf. Pomyślałem: „Ale gość. Taki z klasą, charyzmą. Gwiazda, jakby człowiek z innego świata”. Po chwili i ja trzymałem w rękach kartkę z podpisem Jana Machulskiego. Popatrzyłem, ucieszyłem się, bo przecież trzymałem w rękach autograf Jana Machulskiego... chociaż wtedy zupełnie jeszcze nie wiedziałem, kto to jest i co takiego zrobił. Tamto spotkanie sprowokowało, że w naturalny sposób zacząłem nadrabiać zaległości filmowe z Janem w rolach głównych i w tych mniejszych. Najbardziej przypadł mi do gustu „Vabank”.
Parę lat później, kiedy Jan Machulski przyszedł po raz pierwszy na takie spotkanie rozpoznawczo towarzyskie w ramach zajęć, zdębiałem. Totalnie byłem w szoku. W parę chwil zobaczyłem, jak Pan Jan z gwiazdy polskiego kina, zszedł z piedestału wzniesionego przez publiczność, która go tam wstawia i zamienił się w Machula, człowieka, który jak tylko mógł, tak pomagał. Stał się zwykły, przez co potrafił zdobyć nasze zaufanie w pracy, na scenie – w mig. Nie traktował nas z góry, bo on – wielki Aktor, a my – dzieciaki, które nic nie wiedzą, nic nie umieją, ale Machul ze swoją umiejętnością podchodzenia do wszelkich problemów z dystansem i uśmiechem – może czasami nawet takim kpiącym, ale uśmiechem, cofał się do naszego poziomu, żeby sobie przypomnieć jak to było z nim, kiedy on sam miał podobne zagwozdki na początku i starał się podpowiedzieć co zrobić. Dzięki temu można było z Machulem porozmawiać w każdej kwestii i zapytać o wszystko, bo „nie ma głupich pytań...”.
I w ten sposób, przypomina mi się moje trzecie ważne spotkanie z Machulem. Była to końcówka drugiego roku Szkoły Państwa Machulskich. Początek gorącego czerwca. Szał przygotowań do egzaminów wstępnych do szkół państwowych. Ja w amoku, bo sesja na karku i egzaminy wstępne właśnie przede mną. Podchodzę do Jana, bo mam obawy czy jest sens zdawać do Łodzi, a w warszawskiej AT już dostałem po łapach. Profesor popatrzył na mnie i z pełną łagodnością i uśmiechem na twarzy, powiedział: - Kochanieńki, daj sobie spokój. Takich jak Ty będzie 10-ciu, z czego dwóch będzie miało to coś na zębach (bo wtedy nosiłem aparat ortodontyczny, taki stalowy, srebrny) i na pewno nie będą wybierali z waszej dwójki.” Pamiętam te słowa do dziś. Wtedy – zabolały jak jasna cholera, utkwiły w pamięci. Ale się nie poddałem, pojechałem... i się dostałem do Filmówki. Potem, kiedyś, spotkałem na korytarzu na Targowej w Łodzi Profesora, stanąłem na wprost i powiedziałem: „A jednak mi się udało”, na to Profesor potargał mnie po głowie i powiedział tylko, że właśnie o to chodziło; bo żeby zostać aktorem, trzeba walczyć mimo wszystko, na przekór słowom – bo wtedy się wie, czego się chce od życia. Zdębiałem nie po raz pierwszy po spotkaniu z Janem Machulskim.
Dlatego też i ja napiszę przewrotnie, że cieszę się bardzo, że 10 lat temu mogłem być w tym tłumie żegnającym Pana Jana Machulskiego, Profesora, Machula.

PS. Sytuacja z autografem mogła ulec lekkiemu podkoloryzowaniu całego zajścia i małym konfabulacjami, ale to było tak dawno, że daję się czasami ponieść własnym fantazjom, bo dzieckiem trzeba być…

Załączone zdjęcie pochodzi z wyjazdowego spektaklu „Niemcy” Leona Kruczkowskiego na festiwalu teatralnym w Zamościu (rok 2002)

sobota, 10 listopada 2018

Agnieszka Dygant o Janie Machulskim: Był gwiazdą, która magnetyzuje

O Janie Machulskim z Agnieszką Dygant, absolwentką Ogniska i wydziału aktorskiego łódzkiej Filmówki 
rozmawia Anna Kozłowska, dyrektor Ogniska Teatralnego „U Machulskich”





Zacznijmy od spraw zawodowych. Jaki wpływ Jan Machulski miał na Twoje aktorstwo?
Totalny (i piękny uśmiech pojawia się na twarzy Agnieszki). Jan Machulski miał ogromny wpływ na to, kim i gdzie dzisiaj jestem. Zaczynając chociażby od tego, że kończyłam Ognisko Teatralne Machulskich. Pan Jan przy wejściu do teatru witał nas i naszych rodziców, którzy mieli poczucie, że przychodzimy do miejsca, gdzie jesteśmy bezpieczni. Jako nastolatka grywałam w teatrze i również w spektaklu plenerowym w Łazienkach. To był „Sen Nocy Letniej” (tam poznałam Czarka Pazurę i się w nim zakochałam, ale to zupełnie inna opowieść (śmiech J ). Jan Machulski był reżyserem tego spektaklu i bardzo się mną opiekował. Bo wobec dzieciaków z Ogniska zawsze był bardzo opiekuńczy. Mieszkałam wówczas w Jankach i dojazdy z Łazienek były bardzo skomplikowane, więc czasami odwoził mnie do domu. Bardzo mnie to deprymowało, bo ja się wstydziłam, więc całą drogę milczeliśmy. I chociaż mnie zagadywał, to chyba nie byłam najlepszą partnerką do rozmowy. Ale najważniejsze, że potem gdy znalazłam się w łódzkiej szkole filmowej, to też Jego zasługa. Po egzaminach byłam pod kreską i choć nie podsłuchiwałam pod sekretariatem, gdy mieli naradę kogo przyjąć spod tej kreski, to mam wrażenie, że miało znaczenie, że mnie znał, wiedział jak pracuję, co mogę osiągnąć. U mnie był problem ze zgryzem, kwestia założenia aparatu i pracy nad dykcją. Dziś wymowa już nie ma takiego znaczenia, ale wtedy to była podstawowa sprawa. Jeśli wstawił się za mną, to tak jakby „wpłacił kaucję” wykazując wobec mnie ogromne zaufanie, że ta dziewczynka z warkoczykami wszystko wypracuje. Czy tak było? Nie wiem, ale tak przeczuwam. Skończyłam szkołę i dzięki temu jestem dziś w tym miejscu.
A jakim był profesorem?
Szybkim. Przyjeżdżał raz w tygodniu, bo był bardzo zajęty. Pracował jako aktor, prowadził teatr, reżyserował, miał mnóstwo spraw w Warszawie.
Imponowało wam, że był czynny zawodowo?
Oczywiście! Nie zawsze świetny aktor jest świetnym profesorem, a bywa że na odwrót. W tym przypadku, to był i doskonały profesor, i przyjaciel młodzieży, i znakomity aktor, i kultowa postać polskiego kina. Nauczył nas minimalizmu. Mam nadzieję, że na naszym wydziale w Filmówce nadal wisi tablica z napisem „Mniej znaczy więcej” – słynna sentencja Jana Machulskiego. Hołdował tej zasadzie grając i ucząc. Pamiętam też, że kiedyś powiedział nam, że trzeba bardzo uważać, żeby temperament talentu nie zabił. I że kamera wymaga innych środków niż teatr. I żeby okiełznać ciało, które jest instrumentem aktora i dobierać skromniejszych środków. Wtedy było to bardzo istotne, bo w teatrze grało się zupełnie inaczej niż dziś. I dość rewolucyjne, ponieważ w szkole pracowało się nad tym, żeby środki wyrazu były mocne, widowiskowe. A On przychodził i opowiadał nam o amerykańskich aktorach. Po kolei łapał nas na korytarzu i każdemu coś mówił. Mojemu koledze z roku powiedział: „Słuchaj, ty jesteś taki Forrest Gump.” Bardzo zwracał uwagę na to, jakie my mamy warunki zewnętrzne. Miał niezwykłego czuja w tych spostrzeżeniach. Powtarzał nam, że to bardzo ważne, co mamy na zewnątrz, bo to już wnosimy i nie musimy tego grać, tylko grać intencje, czyli „co”, a nie „jak”. Mi powiedział, że jestem podobna do Sandry Bullock, że mam ten rodzaj temperamentu i ekspresji. Każdemu z nas dawał tego typu niezwykłe uwagi: „Ty jesteś jak Tom Hanks w Foreście Gumpie!”
To nie był ani komplement ani zarzut?
Absolutnie nie. Tak jakby chciał powiedzieć: „Popatrzcie sobie na nich, jak oni to robią. Przypatrz się tej twarzy, bo masz podobne środki u siebie. Zobacz jak to działa, co ci się podoba w ich grze. Każdy w was jest oczywiście inny, ale zobacz jak można na skupieniu, na minimalistycznych ruchach uzyskać tak wiele.” Bezcenne uwagi dla studentów. A poza tym był wysoki mega przystojny i po prostu niezależnie od płci drżało nam serce gdy do nas podchodził i chciał pogadać.
A jakim był człowiekiem?
Moim zdaniem trochę tajemniczym, tak fajnie tajemniczym. Był szarmanckim dżentelmenem i bardzo podobał się kobietom. Pamiętam, że zrobił ogromne wrażenie na mojej mamie.
Nie tylko Twojej J Wszystkie nasze mamy były pod wrażeniem.
Bo wyglądał jak z amerykańskiego westernu, więc nic dziwnego. Miał coś czego mi dziś brakuje w ludziach, jakiś taki rodzaj tajemnicy… a może to po prostu to była klasa? Taki „step back”, krok do tyłu. Z jednej strony był bardzo otwarty, nie stwarzał dystansu, bo chciał rozmawiać z każdym, zawsze chętny do rozmów zwłaszcza o kinie amerykańskim, ale z drugiej strony nie zwierzał się, nie opowiadał o sobie. Był kimś kto jest nieodgadniony do końca, kto zostawia sobie margines, gdzie nikt nie ma wstępu. A miał w sobie coś silnego, był gwiazdą, która magnetyzuje.