piątek, 17 kwietnia 2020

Małgorzata Czerwień - Latarnia morska




Mieszkam na bezludnej wyspie. Niewiele ma jednak wspólnego z pęcławskimi palmami, serocką plażą, ani akwarium w Wildze. Codziennie, prowadzona słońcem, okrążam ją wpatrując się w horyzont. Czuję się, jak na dnie klepsydry. Piasek odmierza kolejne dni, każdy podobny do poprzedniego, czasem tylko trochę gorszy. Czasem mnie przysypuje całkowicie i wydaje mi się, że już nigdy nie odetchnę, potem klepsydra się odwraca i zamyka mnie w szklanej, przezroczystej pustce. Wtedy wydaje mi się, że już wolę piasek, chociaż jest sypki, bez koloru, bezkształtny i suchy, ale zasypana marzę tylko o oknie ze szkła.  Często wyciągam szyję i mrużę oczy z nadzieją, że na horyzoncie coś dostrzegę, że coś przyciągnie mój wzrok.  Nie nadpływa żadna tratwa z rozbitkiem, chociaż wiem, że inni rozbitkowie są gdzieś tam na pewno. Żadnego ratunkowego helikoptera, ani promu, na którym życie toczy się normalnie. Nie wiem, co będzie. 

Jedyne, co mam to butelki i papier. Rozbitek powinien pisać. Najlepsze historie są zapamiętane dzięki temu, że rozbitek pisze. Nie ma lepszej okazji do pisania niż kiedy się jest rozbitkiem na bezludnej wyspie.  Niekoniecznie od razu to musi rozbitka  uratować. Powinien pisać dla potomnych. Powinien pisać.

Jestem trochę onieśmielona tą przełomową (albo tylko taką nam się wydaje, bo chcemy uczestniczyć w rzeczach wielkich) chwilą, ale posłusznie próbuję pisać.

Najczęściej listy w butelkach wrzucane w fale Internetu do rozbitków, którzy utknęli na własnych wyspach. Fale niezawodnie i bardzo szybko przekazują kolejne wiadomości. Wysyłam je codziennie, ale mam wrażenie, że rzucam na oślep. Zapominam twarzy, głosów, wspólnych wzruszeń z tymi, którzy jeszcze niedawno niepodważalnie bliscy, teraz stają się wyobrażonymi tylko rozbitkami na wyobrażonych wyspach. Zapominam się. Wokół tylko szumiące fale, których nie da się wyregulować jak radia. Nie słyszę głosów.  Nie widzę tych, z którymi rozmawiam, ale przyzwyczajenie wrzucania kolejnych butelek do wody jest wystarczające silne, żeby każde z nas podtrzymywało rozmowę. Czasami mam w głowie taki błysk, że rzucam się do wody i płynę, płynę i się spotykamy, ale rozsądek unieruchamia moje stopy piaskiem. Czasami mam dość fal. Gdyby zniknęły, zniknęłyby wyspy, moglibyśmy do siebie biec i się w końcu spotkać. Gdyby zniknęły, żadna butelka z wiadomością nie dobiłaby do właściwego brzegu.

Mam wrażenie, że to będzie najdziwniejszy - jak do tej pory - z moich wpisów na ogniskowym blogu. 

Wczoraj doświadczyłam najdziwniejszych zajęć Ogniskowych, na jakich miałam szansę się znaleźć. Dla mnie Ognisko zawsze wiązało się z podróżą. Pamiętam wszystkie sobotnie poranki w pociągach, kiedy mój wzrok był jednocześnie dalej zaspany i gotowy na chłonięcie wszystkiego co wokół. Pamiętam kilkugodzinne podróże samochodem z bagażnikiem pełnym najdziwniejszych rekwizytów, które w obozowym szaleństwie są niezbędne,  i z głową pełną pomysłów na wspólne twórcze działania. Tym razem wystarczyło kliknąć w link i już. Teleportacja. Zrozumiałam, że chociaż często marzyłam, żeby odległość między moim domem a Warszawą magicznie stopniała, to jednak bardzo te podróże lubiłam. Kliknęłam. I już. Wokół pełno znajomych, serdecznych twarzy.  Obok punkowego koncertu transmitowanego na Facebooku to było jedno z najbardziej bizarnych doświadczeń ostatniego miesiąca. Wszystko mnie zdumiewa, ale nie chcę przywyknąć. Najbardziej boję się przywyknąć do dystansu.

Wczoraj pierwszy raz od dawna nie odbiłam się od ekranu. Początkowy zachwyt ilością filmów, spektakli, oprowadzań po galeriach, koncertów, wywiadów - dostępnych teraz na wyciągnięcie myszki - już od kilku tygodni mnie przytłacza i smuci. Bezdotykowe ekrany przerażają. Jednak  tym razem zatopiłam się w tej serdeczności, w opowieściach o ważnych lekturach i przypomniałam sobie, że w pokonywaniu tej przeszkody też mogę znaleźć coś, co pokocham. Utknęłam w zaczętych projektach, które zostały wstrzymane; w niejasnych znajomościach, które zacierają się w wirtualnych falach; w rozkroku między planami “dorosłego życia”, które miało się zacząć po maturze, a domem… I nie pozostaje nic innego niż wziąć głęboki oddech i z tego rozkroku nauczyć się robić szpagat, a potem znaleźć kolejne wyzwania. Może odkryję nowy talent?

Widząc tyle ważnych dla mnie osób, ogniskowych przyjaciół, instruktorów, zrozumiałam, że nas - rozbitków - jest więcej. Że potrzebujemy swoich listów w butelkach, musimy pisać do siebie o tym, co faluje - wokół i w nas. I już mniej się boję, bo mam przeczucie, że po wszystkim, znajdziemy latarnię morską, która pomoże nam obrać właściwy kierunek i spotkamy się - tak naprawdę - na jednej z plaż.