poniedziałek, 5 kwietnia 2021

Absolwenci: Łukasz Czapski w rozmowie z Barbarą Kurzejewską

 

Łukasz Czapski na letnich warsztatach dramaturgiczno-teatralnych w Osuchowie
podtrzymywany przez Kamila Gębskiego i Adama Biernackiego, fot. Anna Kozłowska

Z Łukaszem Czapskim, dramaturgiem i scenarzystą, uczestnikiem warsztatów konkursu "Szukamy Polskiego Szekspira" oraz współscenarzystą filmu "PRIME TIME" zakwalifikowanego na prestiżowy festiwal SUNDANCE w USA (premiera wkrótce na Netliksie!) rozmawiała Barbara Kurzejewska


Gdybyś miał być instrumentem muzycznym to jakim?
Myślę, że puzonem. Chociaż nigdy na nim nie grałem. Jest bardzo… długi, a ja jestem wysoki i to zawsze był jakiś temat. Ale przede wszystkim myślę, że nie jest łatwo trafić w odpowiednie dźwięki, trzeba odpowiednio skoordynować ruchy, a wydobywanie z niego dźwięku nie polega tylko na naciskaniu odpowiednich klawiszy. Trochę jak ze skrzypcami, trzeba się nauczyć ten dźwięk znajdować. Myślę, że to odpowiada mojej osobie, nie jestem łatwy w obsłudze.

Kiedy zaczęła się twoja przygoda z pisaniem?

Zawsze byłem dużo mówiącą osobą, werbalnie aktywną i wygadaną, opowiadającą liczne historie z dygresjami. Tak naprawdę jestem w sumie dosyć skryty, czego akurat nikt by na pierwszy rzut oka pewnie o mnie nie powiedział. Myślę, że dlatego pisanie zawsze było mi bliskie. Z jednej strony polega na używaniu języka, w czym dobrze się czuję. Z drugiej jest też szukaniem czegoś ukrytego między słowami. Pewnie jak wiele młodych osób, najpierw zacząłem pisać sam dla siebie, do szuflady. To było takie drugie, wewnętrzne życie i szukanie swojego głosu. Zawsze chciałem być osobą, która będzie pisała regularnie dziennik, czy pamiętnik, ale nigdy mi się nie udało. Na początku podstawówki zorientowałem się, że pisanie nie musi się ograniczać jedynie do wypracowań na lekcje polskiego. Chociaż wtedy jeszcze nie przybrało to żadnej konkretnej formy. Potem były jakieś pierwsze teatralne doświadczenia. Zaczynałem jak większość młodych ludzi, od aktorskich doświadczeń i dopiero dzięki nim wrócił tekst i język. Zatoczyłem koło. Dosyć szybko zacząłem pisać teksty z dialogami. Najpierw bliżej teatru i myślenia o sztukach teatralnych. Potem w liceum ze znajomymi ze szkoły zaczęliśmy coś kombinować z kamerą i pisać do tego pierwsze “scenariusze”.  

Jak zaczęła się twoja Ogniskowa przygoda?

Nie jestem z Warszawy i do Ogniska trafiłem przez letnie obozy. Dla Ogniskowiczów naturalne jest wielkie pragnienie pojechania na obóz, dla mnie było pierwszym doświadczeniem. Zaczęło się to od tego, że do Garwolina, z okolic którego pochodzę, do domu kultury zaczęła przyjeżdżać Ela Socha, która prowadziła z nami grupę teatralną “Smykałka”. Mieliśmy regularnie zajęcia i w ten sposób trafiłem na obozy. Kolejną przygodą były zajęcia z Panią Wiesią Klatą, która jest pedagożką, uczy dramy i współpracowała z Assitejem. Na mój pierwszy obóz pojechałem chyba w siódmej klasie, do Osuchowa. To doświadczenie pochłonęło mnie absolutnie i już nie było planowania następnych wakacji bez uwzględniania wyjazdu na obóz. 

Czy bez uczestniczenia w regularnych zajęciach Ogniska łatwo było Ci się odnaleźć na obozie?

Bardzo łatwo. Wspólna pasja nas połączyła. Już wtedy byłem dosyć rozgimnastykowany przez pracę z Elą. To był czas, kiedy Ognisko nie było jeszcze reaktywowane. Na obozach wtedy były różne dzieciaki - uczestnicy obozu, byli dramaturdzy - też dzieciaki i studenci Szkoły Aktorskiej Machulskich. Ja byłem w grupie młodych dramaturgów. Mieszaliśmy się. Część zajęć mieliśmy osobno, ale byliśmy też oczywiście podzieleni na grupy, robiliśmy wieczorne niespodzianki, całą oprawę dnia i tak dalej. Bardzo szybko poznałem ludzi, z którymi się zaprzyjaźniłem. Później te znajomości wyszły też poza obozy. Z częścią z nich przyjaźnię się do dziś.

 Z którym instruktorem najlepiej się dogadywało i żartowało?

Trudne pytanie, bo miałem same dobre doświadczenia z instruktorami. Od każdego czegoś się nauczyłem. Mam oczywiście do dzisiaj wielką słabość i ogromną wdzięczność do Eli Sochy. To na jej zajęciach odkryłem magię teatru i to ona całą tę drogę przede mną otworzyła. Wiele rzeczy we mnie zobaczyła i dzięki temu wiele rzeczy mi umożliwiła. Dawała to, co daje instruktor, wiarę w siebie i w swój potencjał. Pokazała siłę wyobraźni, ale i nauczyła zespołowej pracy i wspólnej odpowiedzialności za efekt końcowy. Ela zawsze była wymagająca wobec nas, ale to zawsze przynosiło mnóstwo satysfakcji. 

Na obozie strasznie lubiłem zajęcia z Panem Maciejem Wojtyszko. Profesjonalny dramaturg i jednocześnie bardzo fajny pedagog, bardzo dużo się od niego nauczyłem. Stawiał nam różne wyzwania i pierwszy raz, dzięki niemu, zacząłem się gimnastykować z pisaniem. Stało się to materią, którą można ćwiczyć, w której można się rozwijać, można odnaleźć dla siebie jakieś drogi wyrazu. Dzięki niemu zobaczyłem pisanie jako pewnego rodzaju rzemiosło, w najlepszym tego słowa znaczeniu. 

Na obozach było wielu świetnych ludzi. Doskonale pamiętam Anię Kozłowską z jej wielką erudycją. Zarażała nas pasją do kultury i była zawsze fascynującą partnerką do rozmowy. Właśnie to, że traktowała nas po partnersku było bardzo cenne. Podrzucała nam tytuły książek, filmów, mówiła o spektaklach, sztuce i zawsze była gotowa do rozmowy na ich temat.

Ale też przetoczyło się parę osób, które były z nami tylko przez chwilę, na przykład zajęcia z Marysią Wojtyszko, która już wtedy pisała. Była oczywiście ode mnie starsza, ale już wtedy fajnie było widzieć kogoś, kto jest wciąż bardzo młody, ale już zdecydowany, żeby pisać i może przekazać nam swoją wiedzę. Poznałem też Anetę Wróbel. Pamiętam ją jako tę dramaturżkę, której dramaty czytałem w książce “Szukamy Młodego Szekspira”. Napisała autorski tekst i wygrała nagrodę. Obozy to była bardzo twórcza wymiana.

Czy pamiętasz swój pierwszy samodzielnie napisany scenariusz?

 Po moim pierwszym doświadczeniu obozowym wróciłem do domu i myślałem, że napiszę porządny dramat. Trzy akty, oczywiście najlepiej od razu wydane w „Dialogu”. Typowe dla tego wieku myślenie. Oczywiście dramat zakończył się na rozbabranym pierwszym akcie i jakimś kawałku drugiego. Zazdrościłem niektórym kolegom i koleżankom z obozu, że oni tak trzaskali teksty po prostu. Trzy dramaty rocznie, jeden za drugim. Ja tak nie potrafiłem. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, czy pisanie będzie część mojego życia zawodowego, ale czułem, że jest to potrzeba, która już na zawsze ze mną zostanie. Mam zresztą cały czas ten tekst, który zacząłem wtedy pisać po Osuchowie. I nadal widzę potencjał w samym pomyśle. Oczywiście jak zaczynam czytać sceny, to myślę: “Co ja wtedy miałem w głowie? Jakie miałem wyobrażenie na temat relacji międzyludzkich?!”. Rzeczy na pewno zdawały się bardziej czarno-białe. Teraz bardzo skrzętnie buduję całą konstrukcję, żeby bohater mógł powiedzieć, co czuje i co się z nim dzieje od strony emocjonalnej. Wtedy dawałem sobie prawo, żeby napisać coś wprost o emocjach. W ogóle nie czułem ograniczeń. Wierzyłem w siłę wyobraźni. Myślę, że obozy dają takie przekonanie – że wyobraźnia jest nieograniczona. Dzisiaj sam siebie częściej ograniczam, ale koniec końców nadal wierzę, że wyobraźnia jest polem absolutnej wolności. Każdą historię można opowiedzieć na tysiące sposobów. Szczególnie, kiedy połączy się odpowiednią grupę ludzi. Suma tych wyobraźni daje nieograniczone możliwości. 

 Czy masz swój ulubiony tryb/styl pracy?

 Myślę, że obozy, całe to środowisko, doświadczenie pracy w teatrze na studiach, to wszystko dało mi przekonanie, że pisanie nie musi być samotniczym doświadczeniem. 

Pisarze są bardzo introwertycznymi osobami, które lubią spędzać czas same ze sobą i ze swoimi myślami. Często z tego powodu w ogóle zajęły się pisaniem. A ja lubię też tę część pisania, która opiera się na otwieraniu na inne osoby. Kiedy sam tekst, bez udziału innych osób, jest tylko pre-tekstem, nie jest spełniony do końca. Dlatego piszę teraz scenariusze filmowe. Wszystko zaczęło się od miłości do teatru i dramatu. Ale dramaty można czytać i interpretować jak literaturę, a scenariusze w tym sensie są tylko pre-tekstem. Według mnie muszą się spełnić w realizacji. Lubię ten moment, kiedy tekst zaczyna żyć pomiędzy ludźmi i oni dokładają do tego siebie. On się wtedy wypełnia, poszerza, uzyskuje dodatkowe konteksty. Na obozach często tworzyliśmy coś wszyscy razem i tak naprawdę nie wiadomo było, do kogo należało autorstwo. Pamiętam ten rodzaj zbiorowej gorączki, że robimy coś na szybko, tu coś zamącimy, powstanie jakaś forma scenariusza, wszyscy robią razem scenografię, kostiumy, muzykę i potem razem to prezentują. Po raz pierwszy doświadczyłem tego właśnie na obozie.

 Czy mógłbyś zdradzić nam o czym będzie film “Prime Time”, do którego stworzyłeś scenariusz?

 Scenariusz napisałem razem z moim przyjacielem, reżyserem Jakubem Piątkiem. To nasz wspólny debiut, on debiutuje jako współscenarzysta i reżyser, ja jako scenarzysta. Jest to film o młodym chłopaku, który w noc sylwestrową 1999/2000 wchodzi do studia telewizji z bronią w ręku, bierze zakładników i żąda wejścia na żywo na antenę, ponieważ ma ważny przekaz, który chce skierować do ludzi. 

Tu się zaczyna cała historia i więcej nie zdradzę. Film jest dramatem psychologicznym, w którym wykorzystujemy elementy thrillera i hostage movie. Skupiamy się na głównym bohaterze i na tym jak jego działania wpływają na pozostałych bohaterów. Całość dzieje się w jedności czasu i miejsca.

 Czy inspirowałeś się kimś, lub czymś pisząc scenariusz?

 Tak, znaleźliśmy historię, która wydarzyła się w latach 90. w Stanach Zjednoczonych, gdzie trzech chłopaków weszło do budynku telewizji i zażądało wejścia na wizję. Potem trafiliśmy na podobną historię z Holandii, w Ameryce Południowej i w Polsce. Fascynowało nas, że ktoś w pojedynkę robi coś takiego. Dlaczego? Czy to pewnego rodzaju desperacja? Co popycha kogoś do takiego czynu, skoro na co dzień jest zwykłym człowiekiem, nie przestępcą? Fascynowała nas też figura buntownika. Rozmawialiśmy o tęsknocie za postacią romantycznego buntownika, samotnika, pojedynczą postacią, która dokonuje jakiegoś gestu i ludzie za tym idą, z nadzieją, że coś się odmieni.

Film dzieje się w 1999 roku, w czasach, kiedy obaj z Kubą byliśmy nastolatkami. Jest więc też rodzaj sentymentu i powrotu do młodszej wersji siebie, myślącego bardziej radykalnie i z wiarą, że jesteśmy w stanie wszystko zmienić. Zależało nam też, żeby cofnąć film do czasów kiedy nie było jeszcze mediów społecznościowych i Internetu na taką skalę. Wtedy telewizja była najważniejszym medium, to ona kreowała rzeczywistość. Najważniejszych rzeczy ludzie dowiadywali się z telewizji i z gazet. Wszystko, co się pojawiało na ekranie, miało jakieś znaczenie. Teraz przy mediach społecznościowych czy YouTube „wejście na żywo”, „live” znaczy zupełnie co innego niż wtedy.

 Film powstawał w trudnym dla wszystkich roku, czy praca na planie różniła się od tej w “normalnych” czasach?

 Zdecydowanie trudniejsza, chociaż podczas kręcenia mieliśmy dużo szczęścia. Fakt, że film dzieje się w jedności miejsca i czasu pomógł zorganizować produkcję z zachowaniem wszelkich zasad bezpieczeństwa. Produkcja dosyć szybko znalazła studio telewizyjne w Krakowie, które okazało się idealną scenografią. Cały plan został zorganizowany wokół tego studia. Ekipa mieszkała w jednym miejscu, parę kroków od studia. Powstała więc taka bańka Covidowa, w której ekipa „zamknęła się” na czas zdjęć do filmu. To sprzyjało też pracy bez rozproszenia. Ponieważ wszyscy byli prawie przez cały czas na miejscu. Trochę jak w teatrze. Dzięki temu, że aktorzy byli na miejscu, mieliśmy też dużo prób jeszcze przed zdjęciami. Dla mnie było to bardzo cenne doświadczenie. Zazwyczaj scenarzysta nie jest obecny na planie. Może czasem przyjeżdża w odwiedziny. A my próbowaliśmy już w scenografii, z aktorami. Dzięki temu skroiliśmy ten scenariusz na miarę. Dla mnie, jako scenarzysty, to było świetne przeżycie.  Zobaczyć jak aktorzy i inni współtwórcy dokładają się do tego tekst u, jak z nimi rezonuje i jak się zaczyna materializować. Ten covidowy roller coster zamknęła symbolicznie wiadomość, że nasz film dostał się na festiwal w Sundance. Więc pełen strachu i niepewności rok 2020 zakończył się dla nas bardzo optymistycznie. 

 Czy masz swój ulubiony moment podczas tworzenia filmu?

 Nie ma takiego etapu, którego nie lubię. Jest coś magicznego w pisaniu pierwszej wersji scenariusza. Pierwszy raz się to wszystko materializuje, bohaterowie zyskują swój język, tekst zaczyna mieć swój rytm. Oczywiście wiele rzeczy się w nim nie zgadza, sporo brakuje, dramaturgia nie działa tu i tam, struktura nie taka… Ale pierwsza wersja jest też dla mnie zawsze zapisem emocji autora, kiedy tekst się faktycznie narodził. Prawie zawsze jest do kosza, ale jest takim drogowskazem. Często potem, wiele wersji dalej, kiedy pojawia się problem, wracam do tej pierwszej wersji, żeby sobie przypomnieć te emocje.

Lubię też moment, kiedy pojawiają się po raz pierwszy aktorzy, gdy trwają castingi i widzisz jak różni ludzie robią z tekstem coś zupełnie innego. Bardzo ciekawe, kiedy ktoś zna tylko zarys historii, ale nie wie jak ten scenariusz wygląda w całości. To są fajne zaskoczenia.

Lubię też bardzo u Kuby, reżysera, to że chętnie pracuje na improwizacji. Odchodzi z aktorami od dialogów, które są napisane. Kiedy się potem ogląda zapis tego, można wyłapać naturalny rytm sceny, wrócić do tekstu i go przepisać pod tym kątem.

Ostateczny etap też jest bardzo ciekawy. Montaż filmu to znowu powrót do dramaturgii, rytmu. Oglądanie układek montażowych to dla scenarzysty też często lekcja, co zadziałało a co nie. Świetne uczucie zobaczyć gotowy film! Oczywiście byłem na planie, widziałem co się działo, znałem tekst jak własną kieszeń, ale to jest zawsze zaskoczenie, kiedy stajesz się widzem i podążasz za bohaterami. Przyjemne uczucie. Nie analizujesz co się udało, co się nie udało, tylko idziesz za historią. I potem spotkanie z widzami. Kolejny szczególny moment, nie do przecenienia, kiedy widzisz jak film działa na innych. Po Sundance okazało się, że pomimo że „Prime Time” dzieje się w Polsce, w konkretnym czasie i jest zakorzeniony w konkretnym społecznym krajobrazie, to porusza ludzi na całym świecie. Te emocje w widzach, to jest najlepsza nagroda dla twórcy.

 Czy masz jakieś rady dla początkujących pisarzy?

 W momentach zwątpienia zawsze warto wracać do wewnętrznej potrzeby, do poczucia skąd się bierze we mnie ta pasja, ten „przymus” pisania. Nie można zapominać też o radości. Bez względu na to, jak trudno jest po drodze, warto pielęgnować tę radość, którą daje nam pisanie. Gdy pojawiają się problemy, pojawia się też rodzaj pewnej ekscytacji, takiego mrowienia w palcach. Nie będę nic koloryzował, pisanie to kawał ciężkiej pracy i warto czasem siebie za to docenić. Zachęcam wszystkich do brania udziału w warsztatach, do niechowania się z pisaniem. Wiem, że czasem pokazanie swojego tekstu jest bardzo trudne, ale warto się dzielić i odbijać się od opinii różnych ludzi. Zawsze warto rozmawiać o pisaniu, dyskutować. Znaleźć grupę osób z podobną pasją. Skorzystać z warsztatów, konsultacji i wzajemnie pomagać sobie w rozwijaniu się. Czasem wystarczy też jedna zaufana osoba. Jak zostaje się z tym zbyt długo samemu to potem trudno wyjść z tej “szafy”. Jak już mówiłem wcześniej, pisanie nie musi być samotniczym procesem.