niedziela, 2 sierpnia 2015

Jan Zagdański - Broadway-Serock transmisja live


Jest 2 w nocy. Ogniki świec schodzą coraz niżej ku podłożu leśnej polany, a może ostatni już zgasł. Może większość jest już w śmietniku albo rozlana w postaci wosku na trawie, a niektóre zostały w kieszeniach na wieczną pamiątkę. Twarze ich podpalaczy są promienne i mokre od łez jak trawa w nocy. A może schną już w ciepłej sali, chwytając się jak tonący brzytwy ostatków najpiękniejszych dwóch tygodni w roku.
Nie jestem pewien. Nie ma mnie tam. Po raz pierwszy od lat nie uczestniczę w obrzędzie i jestem gdzie indziej, tysiące kilometrów stamtąd. Jedynym światłem w ciemności są nie płomienie świec, ale rozświetlone okienko, a w nim podobna do Muppeta pacynka. Słowa które słyszę nie są niedostępnym szyfrem, ukochanym przez wąskie grono wtajemniczonych, ale stekiem angielskich przekleństw wywrzaskiwanych przez wspomnianą lalkę. Przecznicę dalej masa ludzka wszystkich możliwych nacji przelewała się przez rozświetlony Times Square.

Ale zacznijmy od początku.

Równolegle z drugim turnusem obozu w Serocku dobiega końca mój darowany przez dziadków na osiemnastkę miesiąc w Nowym Jorku. Korzystając z pierwszego od dawna wolnego dnia pobiegłem co tchu do budki z przecenionymi biletami na Broadway - i po otrzymaniu od kasjera informacji ile kosztuje połowa biletu na komediodramat w Booth Theatre ze wstydem stwierdziłem, że moja podświadomość właśnie porównuje miłość do sztuki z miłością do pieniądza. No bo żeby bilet ze zniżką 50% na dwugodzinne przedstawienie kosztował tyle co kilkanaście wejściówek do Narodowego? Ale szybko odpędziłem te przyziemne myśli, taka okazja może się więcej nie nadarzyć, a kilka dni głodówki jeszcze nikogo nie zabiło, szczególnie młodego miłośnika teatru. Lżejszy o kilogramy niezjedzonej pizzy, ale bogatszy o świeżutką wejściówkę do mitycznego świata ruszyłem przez skąpany w deszczu Manhattan.

Kilka godzin później zasiadłem wygodnie w przeciętnej wielkości sali, ze sceną przybraną w lekko kreskówkowe dekoracje, czując podniecenie, ale i niepokój. Ten drugi był bezpośrednim efektem wrażeń, jakie wywarła na mnie atmosfera oczekiwania na show. Brakowało jeszcze 20 minut, a sala była już w połowie zapełniona, mimo że żaden dzwonek nie wybrzmiał i jak się później okazało - nie wybrzmi. Zapełniona była ludźmi, którzy wdarli się tu strumieniem wzbierającym pół godziny wcześniej przed wejściem, a którzy byli ubrani bynajmniej nie wieczorowo. Właściwie mało kto był mniej "każualowy" ode mnie - a trzeba zaznaczyć, że moja elegancja polegała wyłącznie na koszuli i spodniach z długimi nogawkami. Tylko nieliczni panowie, nie licząc obsługi, mieli marynarki - a od razu było widać, że po prostu po całym dniu spędzonym w biurze na Wall Street nie zdążyli wskoczyć w szorty i buty do biegania. Przy akompaniamencie chrześcijańskiego pop-country sprzedawcy roznosili wino i napoje chłodzące. Pan z obsługi w krawacie w fantazyjne wzory nucił lecący z głośników kawałek, chyba Bruce'a Springsteena. Wąż w mojej kieszeni wraz z tygodniami oczekiwania w pamięci krzyczały do mnie - czyżby to wszystko było tylko po to, żeby obejrzeć makdonaldową farsę przeniesioną na scenę wprost z Hollywood?

Ale w czasie gdy fuksówkowy rytuał dobiegał końca, światło na sali zgasło i zaczęła się sztuka. Tytuł brzmiał "Hand to God", a historia była o chłopaku opętanym przez diabła w postaci pacynki na jego dłoni. Pacynka pochodziła z przykościelnego teatrzyku prowadzonego przez matkę chłopca, a w sytuację byli zamieszani ponadto jego pozostali członkowie oraz pastor, co stanowiło iście wybuchowe połączenie. I w miarę rozwoju sytuacji mój niepokój zniknął błyskawicznie, ustępując miejsca zachwytowi i spełnieniu z nawiązką wszystkich oczekiwań. Scenariusz był błyskotliwy, zwroty akcji zaskakujące i karkołomne, kunszt aktorów - szczególnie tego w roli głównej, grającego jednocześnie sobą i diabłem-pacynką - wybitny, a oprawa sceniczna, mimo że bardzo dosłowna, naprawdę zmyślna i efektowna. Całość zaś stworzyła perfekcyjną esencję mojej miesięcznej przygody w Nowym Jorku - tak jak to miasto dzika, obsceniczna, odlotowa, przejmująca, straszna, brutalna, nieprzewidywalna i przezabawna. A kluczowym czynnikiem odróżniającym moje broadwayowskie wrażenie od tego codziennego z warszawskich teatrów, była publiczność. Spontaniczna, zarykująca się śmiechem, reagująca głośnymi westchnieniami, gwizdami i brawami na każdy wyczyn, a było ich mnóstwo, była kompletnym przeciwieństwem tej eleganckiej, refleksyjnej i powściągliwej, jaką mamy u nas na co dzień. A ich szorty i klapki przypomniały mi klimat obozowych występów.

A potem ucichły brawa. Była dwudziesta druga na Broadwayu, czwarta rano w Serocku. Ogniskowicze spali z twarzami w książkach, zmęczeni cudownym, ale długim dniem. Nowojorczycy wyszli na ulicę, by bawić się i nigdy nie spać wraz ze swoim miastem. Wszyscy "smucili się, że coś niesamowitego się skończyło, ale przede wszystkim cieszyli się, że się im przydarzyło".


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz