czwartek, 7 lutego 2019

Maria Wróbel - Niezapominajki



Niezapominajki

                                       Waszych promiennych twarzy
                                       Mimo wczesnej pobudki
                                       Ciepłych łez po policzkach
                                       Płynących jak strumyk malutki

                                       Jak prawa nie poszła na lewą
                                       Nie mogąc żyć bez tej miłości
                                       I nie pytając objęła
                                       Sąsiednie dusze najmocniej

                                       I nigdy nie zapomnę
                                       Jak między tymi chwilami
                                       Patrząc sobie w głąb oczu
                                       Byliśmy tacy sami














wtorek, 5 lutego 2019

Antonina Woźniak - Kosmici




Wchodzę do swojego pokoju, taszcząc ogromną torbę (do której zmieściłby mi się chyba cały świat) i co dziwi mnie najbardziej? Cisza. Przerażająca i przenikająca człowieka do szpiku kości. Patrzę na swój pokój i czuję, jakbym przez tydzień była w zupełnie innej czasoprzestrzeni, albo w innym wymiarze. Tam gdzie byłam, łóżko służy jako miejsce do uczenia się tekstu, czasem wypłakania z siebie stresu, a czasem wyrzucenia łez radości. Dziwnie jest położyć się w nim spać, wiedząc, że jeszcze nie wybiła nawet północ, a obok nie ma łóżka współlokatorki. W tamtym świecie, prysznic służy jako tło do robienia zdjęć, a mycie się, jest jakby jego drugorzędnym zastosowaniem. Tak samo lustro, stół, czy zwykła szafa.
Jednak największe uczucie tęsknoty poczułam rano, gdy obudził mnie zwykły budzik, a zanim zdążyłam się zorientować w mojej głowie zaczął kiełkować pomysł na kolejną inwencję. Dlaczego tak się dzieje? Czemu czuję się jak kosmita, chodząc między ludźmi, dla których łóżko jest tylko łóżkiem, a w Polsce nie rosną palmy? Odpowiedź jest prostsza niż się wydaje. Bo tam skąd wróciłam nie tylko myśli się o rzeczach niemożliwych, ale również się je robi. Nie sądzę, żeby poza tym światem komuś udało się wyciągnąć z człowieka tyle emocji i zostawić go wysuszonego ze wszystkich łez jakie w sobie miał. I tych szczęścia, i tych frustracji, zwyczajnej dumy czy stresu. Potem zaczynam zadawać sobie kolejne pytania. Czy da się w normalnej rzeczywistości zrobić cały warsztat z niczego, w ciągu paru dni? Czy da się pokochać ponad życie ledwo co napotkanych ludzi, w ciągu tygodnia? Cóż…
Wiele takich cudów stało się dzięki magicznym palmom w zaczarowanej krainie zwanej Pęcławiem.



Marta Przygodzka - Hierarchia potrzeb




Może to właśnie te „słowa, słowa, słowa”, dzisiaj tak banalne, pozwolą mi kiedyś powrócić myślami do tych kilku pięknych chwil wśród palm i dodadzą nowych sił. No bo jak to się dzieje, że człowiek nagle gardzi snem, jedzeniem i ciepłą wodą pod prysznicem, wyznaje miłość napotkanym na korytarzu, pisze piosenki i mówi wierszem ? Istne szaleństwo ! Ale wydaje mi się, że tak jak na miłość, na życie też może być jakaś recepta. I jest nią sztuka. Robienie sztuki z potrzeby, a nie dla innych, po swojemu (my way), od serca.
Obcowanie z tak kreatywnymi, odważnymi ludźmi, oglądanie tylu świetnych warsztatów i przeprowadzenie tylu mądrych rozmów jest doświadczeniem niezapomnianym. I to w pełnym znaczeniu tego słowa bo, jak to pięknie ujęła Zuzia, „to wszystko z czym wyjeżdżam, już na zawsze mam przy sobie”.
Można by pomyśleć, że wszyscy w Pęcławiu naprawdę zwariowali. To płakali, to wyli z zachwytu, to śmiali się do łez. Ale już wiem, że tak właśnie chcę żyć. Nie czuć potrzeby jedzenia czy spania, ale właśnie ciągłego tworzenia.

poniedziałek, 4 lutego 2019

Konrad Czapski - Patrzeć przez szkło słoika




Pewna Pani szła wzdłuż leśnej ścieżki. Ścieżka na pozór wydawała się zupełnie zwyczajna, podobna do tych wszystkich leśnych ścieżek, które dobrze są znane każdemu włóczykijowi lub też po prostu najzwyklejszej istocie, uważającą wędrówkę po leśnym trakcie za niebywałą przyjemność. Pani jednak wiedziała, że na rzeczy wielkie i nadzwyczajne składają się dziesiątki tych normalnych, banalnych i nie wzbudzających najmniejszych podejrzeń, toteż szła z zapartym tchem wyczekując przygody. Nie zawiodła się. Kiedy wyszła na niewielką polankę, spostrzegła, że w poszyciu biegają mrówki. Zwyczaj kazał jej myśleć, że mrówki to pracowite stworzonka, które sens i rację widzą w wykonywaniu najprostszej nawet roboty, zatem schyliła się, by lepiej się przyjrzeć procederowi i pozdrowić jurne owady. Ku swemu zdziwieniu odkryła, że mrówki jednak zamiast polować na chrząszcze, karmić larwy czy hodować mszyce, biegają bez celu w kółko, a niektóre z nich nawet rozsiadły się w cieniu źdźbeł i rozmawiają rozgorączkowanym szeptem patrząc raz po raz z niepokojem na boki. Pani znała przyczyny tych obaw. Rano podawali w prasie, że w lesie zauważono sporą grupę wygłodniałych mrówkojadów, których apetyt był tak potężny, że według najświeższych pogłosek, obgryzały całe lasy z kory oraz polowały na żubry, tygrysy i słonie. Odważyły się nawet okraść lokalny sklep, co wielu uważało za przekroczenie tej cienkiej linii zaufania, którą stawia się pomiędzy ludźmi i zwierzętami żyjącymi w symbiozie. Widok wystraszonych i bezbronnych owadów ujął Panią za serce. Wyciągnęła z tobołka olbrzymi słój, wsypała doń garść ziemi, parę traw, wlała nieco wody z kałuży, dorzuciła małe drzewko owocowe i postawiła tak spreparowany domek naprzeciw rozedrganej hordy mrówczej. Wnętrze słoja wydawało się przytulne, ciepłe i bezpieczne. Długa i wąska szyjka sprawiała, że żaden mrówkojad, niezależnie jak bardzo długi język posiada, nie był w stanie dostać się do środka.
- Czujcie się jak u siebie – zachęciła Pani, a kiedy spotkała się jedynie z nieufnymi spojrzeniami, dodała – jeszcze wam nie wyrosły skrzydełka, jak chcecie uciec przed mrówkojadami?
Mrówki wyraźnie zmieszały się na te słowa i chętnie weszły do słoja, przepraszając uprzejmymi skinieniami Panią za swoją opieszałość. Pani wrzuciła słój z powrotem do tobołka i wyruszyła w dalszą drogę mając za towarzyszy mrówki. Zwiedzali razem świat, poznawali kultury i języki, ale przede wszystkim siebie samych. Owady czuły się wreszcie kochane i docenione, a to zawsze pociąga za sobą konsekwencje. Nie inaczej było w tym przypadku. Pewnego wieczoru, kiedy Pani wraz z mrówkami siedziała przy ognisku i opowiadała im najpiękniejsze wiersze, jedna mrówka podskoczyła jakby ukłuta igłą i zażaliła się na forum publicznym, że od kilku dni czuje jakby ciężar czy też dodatkowy bagaż na swoich plecach. Pani wzięła ją na rękę, obejrzała dokładnie pod lupą i stwierdziła:
- Musisz udźwignąć ten ciężar. Wszystkie musicie. Jeszcze jesteście małe, ale chyba nie chcecie pozostać takie na wieki? Wszystko płynie. Żeby stać się dojrzałymi i dorodnymi mrówkami, musicie dorosnąć. Ten ciężar to skrzydełka.
Mrówki na te słowa popadły w rozpacz. Niektóre rwały włosy z głowy, niektóre śmiały się histerycznie, a jeszcze inne zamknęły się w sobie i łkały cicho w najciemniejszym zakamarku słoja. Pani już nic nie mówiła. Nie myślała prawić lekcji. Omiotła wszystkie mrówki ciepłym spojrzeniem i zaczęła śpiewać, a jak wiadomo, nie ma niczego innego na świecie, co mrówki kochają równie jak śpiew. Rytmiczne i hipnotyzujące mormorando przemieniło się z czasem we wrzący, rwący i serdeczny śpiew, w którym mrówki znalazły zapomnienie i spokój. Śpiewając nie tylko bawiły się, odwracając jednocześnie uwagę od ciężaru, który z każdym dniem dawał się we znaki coraz bardziej. Mrówki dzieliły się na głosy, organizowały w chóry i zespoły, uczyły się pracy, uczyły się swoich przyjaciół, uczyły się swoich wad, jak i zalet. Każda jednak miała gdzieś z tyłu głowy myśl, że to wszystko dzień po dniu zbliża się ku końcowi. Każda następna przygoda, każda następna przeszkoda, których pokonywanie z czasem pokochały równie jak śpiewanie, zbliżały je do nieuchronnego zakończenia życia w słoju. W pewnym momencie skrzydełka były już takie duże, że zaczynało brakować miejsca i tchu. Mrówki z milczeniem zmierzały w kierunku szyjki słoju, którego się kiedyś obawiały, budził w nich niepokój, ale i szacunek. Teraz nie mogły uwierzyć, że kiedy załopocą skrzydełkami i ostatni raz zaśpiewają swoją pieśń, już będą ex-słojowiczami, weteranami, emerytami. Mimo to wszystkie, niczym kolumna pielgrzymów, zmierzały do wylotu i każda, jedna po drugiej, rozprostowywała błoniaste skrzydełka i miotana porywami silnego i obcego wiatru frunęła w nieznane. Obok tej mistycznej inicjacji stała Pani. Dumna. Wyprostowana. Spełniona. Kochała mrówki, ale widziała, że każąc im opuścić słój, otwiera przed nimi zupełnie nowy rozdział, zupełnie nową pieśń. Mrówki leciały tuż pod chmurami. Wśród runa biegały rozwścieczone mrówkojady, wygrażały mrówkom i próbowały trafić w nie szyszkami, jednakże zaprawione mrówki niewzruszenie leciały założyć własne mrowiska. I kiedy Pani wracała do domu, spostrzegła nowe, młode mrówki, które słyszały od starszych o Słoju. I bardzo chciały się do niego dostać. Pani uśmiechnęła się. Po raz kolejny wyciągnęła słój z tobołka i zaprosiła mrówki, które tak samo jak ich rodzice, były zabłąkane i zalęknione.
Na zakończenie zaspokoję tylko waszą cierpliwość. To pokolenie mrówek także wspaniale wyrosło i z radością poleciało w świat. To pokolenie i następne. I następne. I następne. I od tamtego czasu wszyscy w lesie podziwiali ten owadzi ród i szeptali między sobą, że mrówki ze słoja latały, latają i będą latać.

I nie zniżać lotów.

                                                                                  Konrad M. B. Czapski

Jakub Prange-Barczyński - Zawalczę o znaczenie



Na początku roku odbyłem z moim przyjacielem długą rozmowę. Przez kilka godzin dowodziliśmy sobie, jak dużo znaczy dla nas to miejsce jakim jest Ognisko i jak w półtora roku pozwoliło naszej relacji pięknie rozkwitnąć. Doprowadziło nas to do takiego poczucia bliskości, jakiego może zazdrościć każda osoba żądna prawdziwej przyjaźni. Byliśmy pewni, że w tym momencie przyszedł czas, w którym to my musimy dać innym możliwość zrobienia rzeczy wspaniałych, które my, jak mi się wydawało, już mamy za sobą. Dlatego właśnie miało to być nasze ostanie zimowisko.
Przyjechałem ze świadomością posiadania na miejscu kilkoro świetnych rozumiejących mnie ludzi i tekstem do warsztatu, który wydawał mi się dobry, ale zbyt zwyczajny by należeć do śmietanki tekstów, które są w stanie wyzwolić jakiekolwiek emocje w widowni, a co dopiero we mnie. Miałem ze sobą również obsadę-mieszankę niesamowicie utalentowanych ludzi, którzy nie wiedzieć czemu postanowili poświęcić mi gros swojego cennego „palmowego czasu”. 
Otwieram drzwi do ośrodka i nagle coś jest inaczej. Cały mój zamysł niesentymentalnego podejścia do każdej osoby, bo to w końcu potem boli, runął w sekundzie, w której ich zobaczyłem. Zobaczyłem jak się uśmiechają, jak patrzą, jak w ich wzroku widzę ciekawość, piękną lekkość i zaufanie. Po połowie dnia, inaczej mówiąc-po dwóch próbach, zrozumiałem, że ten wyjazd może być inny niż wszystkie. Zakochałem się w obu obsadach, z którymi miałem do czynienia i wiedziałem, że praca nad tymi dwoma warsztatami będzie czymś pięknym, nie wiedziałem wtedy jeszcze, że tak dla mnie znaczącym…
Drugiego dnia zimowiska dostaliśmy zadanie zrobienia zdjęcia, które będzie coś mówiło o nas, które będzie miało znaczenie. Wyszło. Wyrażenie pewnego braku i dezorientacji w stosunku do tego co tak naprawdę jest ważne, a także zagubienie się wśród masek i gry otaczającego mnie świata stało się namacalne.
Wracam do domu, serce bije mi szybciej niż zazwyczaj mimo sprania organizmu hektolitrami zupek chińskich i brakiem snu. Chodzę po domu z jednej strony pełnym, z drugiej strony tak pustym i tak nie rozumiejącym tego jak się teraz czuję. Czytam wpisy do zapętlonego Franka Sinatry. Myślę o tym, że znowu chciałbym przechadzać się korytarzem, zawołać osobę, z którą mam potrzebę porozmawiać lub po prostu ją zobaczyć i otrzymać natychmiastową reakcję: „tak?”. Gaszę świeczkę.
Kiedy się obudziłem i opuściło mnie zmęczenie, podekscytowanie i stres towarzyszące mi przez ostatni tydzień, poczułem jakbym nagle był wolny. Zrozumiałem w jednym momencie, że moja podświadomość w niesamowity sposób podczas tego zimowiska wykorzystała sztukę do zwalczenia wszystkiego, co zatruwało moje myśli przez sześć ostatnich lat chodzenia do tego miejsca, że pomogła mi zjednać sobie najlepszych ludzi pod słońcem. Doszedłem do tego, że mój nic nie znaczący tekst zamienił się w tekst o problemach dla mnie najważniejszych, które pokonałem poprzez pracę właśnie nad tym warsztatem. Poczułem jakbym bez własnej świadomości podczas tego zimowiska oswobodził się ze wszystkiego, co mi jeszcze mogło przeszkadzać. Oczywiście przyjechałem na miejsce jako bardzo szczęśliwa osoba, ale teraz czuję się najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem, który już nie rozumie słowa „nonsens”, który zakochał się w osobach, które napotkał, który się spełnił, a jednak dalej spełniać się potrzebuje. Dlatego wróci za rok do tego miejsca, gdzie w godzinę znajduje się najlepszego przyjaciela. Czuję, że moja podświadomość zawalczyła za mnie.
Teraz krzewy byłyby zielone, droga nie byłaby pusta, a ja wiedziałbym gdzie patrzę. Dlatego dziękuję wam, dziękuję sobie i dziękuję sztuce.


Benedykt Chromiński - Ogniskowicz razy kilka




Siedząc w domu, zastanawiam się co zrobić, co napisać i o czym opowiedzieć. Najłatwiej byłoby powiedzieć o sobie. Osobie, która kilka razy stawała się Ogniskowiczem. Czyli dlaczego również przestawała nim być?
Jak sami widzicie nie umiem zbyt dobrze ułożyć słów w zdanie, lecz właśnie dlatego powinienem o tym napisać. W Ognisku poznałem wiele osób, które mają swoje priorytety, pasje i zainteresowania. W takim kręgu łatwo się poczuć doceniony. Nie zawsze tak jednak jest. Trzeba uczyć się na błędach.
 W czasie moich porażek życiowych będąc zmęczony (czasem poirytowany), słyszałem jak to wszyscy są zadowoleni i szczęśliwi. Ja wtedy nie byłem Ogniskowiczem. Nie byłem uśmiechnięty, przeciwnie - czułem zazdrość i bezsilność. Moje powiedzenie ,,smutek w raju”, które zdarza mi się stosować jest najgorszą rzeczą jaką można zrobić. Jest to moment kiedy balansujesz na granicy. Granicy bycia w społeczeństwie. O tej granicy były dwa warsztaty, które mną wstrząsnęły. Uciekanie przed tym, co się kocha nad życie jest popełnieniem samobójstwa na swojej świadomości i uczuciach. Tak, uważam że człowiek kilka razy popełnia samobójstwa, niszcząc w sobie coś ważnego, miłość, szczęście, wiele innych wartości. Najważniejszą z nich jest nadzieja - życie.
Moją nadzieją jest Ognisko, które kocham teraz jak rodzinę. Staram się z niej brać jak najwięcej energii i radości, więc kiedy będę mógł ją wykorzystać - jestem w stanie zatańczyć. Tylko tańczę gdy ktoś mnie do tego zmusi albo gdy jestem w Ognisku.  Ognisko kilka razy przywróciło mnie do świata żywych - moich wartości (wiem, brzmi to jak scenariusz ,,Inside out 2”), ale nadal każdy człowiek będzie popełniał błędy. Ja na przykład lubię przepraszać za błahe sytuacje, za co Was wszystkich bardzo przepraszam.

niedziela, 3 lutego 2019

Natalia Zalega - Zaczarowana





Czy to jest możliwe? Czy to możliwe, że po tygodniu spędzonym w murach Pęcławskiego clubu 35+, wracam absolutnie zakochana? Stan zachwytu, uniesienie połączone z utratą poczucia rzeczywistości. Ekstaza. Euforia. Eksplozja szczęścia. Fascynacja. Błogostan. Czuję się przepełniona miłością. Straciłam głowę dla prób trwających do czwartej nad ranem, przekąsek w postaci zupek chińskich robionych w krótkiej przerwie o drugiej, uśmiechów, wzruszeń, mądrości i pięknych twarzy pięknych ludzi. Zachwycających swoim kwiecistym wnętrzem, a każdy ogród zupełnie inny, równie ciekawy i zaskakujący. Istoty niby ludzkie, a jednak bajkowe. Po prostu czarujące. Mnie zaczarowały.
Przyjazd pierwszego dnia i pierwsza próba do warsztatu. Nic mi nie wychodziło, szło mi naprawdę źle. Pan reżyser zaczął od drobnych sugestii. Mocniej, bardziej, spróbuj inaczej. Byłam załamana. Tego nie zrobię, tego nie potrafię, nie dam rady. Było mi ciężko, bo wiedziałam, że będę musiała wyjść ze strefy komfortu, a to nie jest takie proste. Pierwsza rozmowa po warsztacie. Bardzo nie chciałam zawieść, czułam problem. Kuba wziął  mnie na bok, przytulił, a przy tym powiedział słowa niby banalnie proste, a jednak tak bardzo ważne dla mnie. Poczułam wsparcie i szczerą wiarę, a przy okazji dostałam szybki kurs kobiecego chodzenia. Potem rozmawiał ze mną jeszcze jeden z aktorów i znowu wymiana zdań, która mnie wzmocniła, zbudowała. Kolejnego dnia na próbie wszyscy ćwiczyli ze mną, poczułam się bezpiecznie, prawdziwe ognisko ciepło. Dzień później problemu już nie było. Przełamałam się, a może to właśnie oni mnie przełamali. Dzięki tym ludziom i ich wsparciu udało mi się zrobić coś czego wcześniej tak bardzo się bałam. Zostałam zaczarowana i chcę być czarowna jak najdłużej. Może któregoś dnia i ja kogoś zaczaruję.



Zuzanna Tymczenko - Uderzająca nie spektakularność prostoty



                                                                                                                                                                      fot. Anna Kozłowska


Jadąc do Pęcławia zdałam sobie sprawę jak wielkie miałam oczekiwania, zastanawiałam się, co będzie się działo pod zaśnieżonymi palmami, co zobaczę i z czym wyjadę. Początki nie były łatwe, nocne próby, brak czasu i wątpliwości: czy dobrze to gram, czy rozumiem, czy nie zawiodę towarzyszyły mi aż do pokazów warsztatów. Jednak w tym czasie działo się tak wiele. Dla tych co nie wiedzą proces twórczy na zimowisku zachodzi 24/7, nawet odsypiając Ogniskowicze kreują najpiękniejsze sny. To niesamowite ile wyników tego tworzenia codziennie widziałam. Zaczynając od  etiud inwencji czy grup specjalnych, a kończąc na zapierających dech w piersiach warsztatach.
Będąc już jakiś czas w Ognisku, wiele razy widziałam jak twórcy, stawiając przed sobą poprzeczkę „arcydzieło”, gubią się w środkach wyrazu, formie i tekście, ba sama popełniałam ten błąd. Natomiast w Pęcławiu warsztaty wcale nie krzyczały, nie miały fajerwerków, ani grama patosu. I ta właśnie nie spektakularność najbardziej dotykała, doprowadzając czasami do śmiechu, a czasami do łez. Taka oszczędność może kojarzyć się z łatwizną lub niską poprzeczką, brakiem ryzyka. Ale to zimowisko pokazało, że ta prostota pozwala widzowi współprzeżywać. Bo jeżeli to wszystko jest takie ciche i proste, to ja jako odbiorca chcę krzyczeć.
Po powrocie do domu zadano mi pytanie: „A co wy tam właściwie robiliście?”. Każdy z czytających Ogniskowiczów, pewnie uśmiecha się teraz do siebie, bo wie tak samo jak ja, że na coś takiego nie da się odpowiedzieć. Bo jak miałam zawrzeć w kilku zdaniach to na jakie emocje sobie wreszcie pozwoliłam, jak blisko byłam z pięknymi ludźmi,  jakie wspaniałe rozmowy odbyłam i wreszcie to, że dopiero wróciłam a tak bardzo tęsknię? Ktoś trafnie podpowiedział mi: „już nigdy nie będzie takiego lata w środku zimy”, jednak mimo to uśmiecham się pisząc, bo wiem, że to wszystko z czym wyjeżdżam, już na zawsze mam przy sobie.