poniedziałek, 4 lutego 2019

Konrad Czapski - Patrzeć przez szkło słoika




Pewna Pani szła wzdłuż leśnej ścieżki. Ścieżka na pozór wydawała się zupełnie zwyczajna, podobna do tych wszystkich leśnych ścieżek, które dobrze są znane każdemu włóczykijowi lub też po prostu najzwyklejszej istocie, uważającą wędrówkę po leśnym trakcie za niebywałą przyjemność. Pani jednak wiedziała, że na rzeczy wielkie i nadzwyczajne składają się dziesiątki tych normalnych, banalnych i nie wzbudzających najmniejszych podejrzeń, toteż szła z zapartym tchem wyczekując przygody. Nie zawiodła się. Kiedy wyszła na niewielką polankę, spostrzegła, że w poszyciu biegają mrówki. Zwyczaj kazał jej myśleć, że mrówki to pracowite stworzonka, które sens i rację widzą w wykonywaniu najprostszej nawet roboty, zatem schyliła się, by lepiej się przyjrzeć procederowi i pozdrowić jurne owady. Ku swemu zdziwieniu odkryła, że mrówki jednak zamiast polować na chrząszcze, karmić larwy czy hodować mszyce, biegają bez celu w kółko, a niektóre z nich nawet rozsiadły się w cieniu źdźbeł i rozmawiają rozgorączkowanym szeptem patrząc raz po raz z niepokojem na boki. Pani znała przyczyny tych obaw. Rano podawali w prasie, że w lesie zauważono sporą grupę wygłodniałych mrówkojadów, których apetyt był tak potężny, że według najświeższych pogłosek, obgryzały całe lasy z kory oraz polowały na żubry, tygrysy i słonie. Odważyły się nawet okraść lokalny sklep, co wielu uważało za przekroczenie tej cienkiej linii zaufania, którą stawia się pomiędzy ludźmi i zwierzętami żyjącymi w symbiozie. Widok wystraszonych i bezbronnych owadów ujął Panią za serce. Wyciągnęła z tobołka olbrzymi słój, wsypała doń garść ziemi, parę traw, wlała nieco wody z kałuży, dorzuciła małe drzewko owocowe i postawiła tak spreparowany domek naprzeciw rozedrganej hordy mrówczej. Wnętrze słoja wydawało się przytulne, ciepłe i bezpieczne. Długa i wąska szyjka sprawiała, że żaden mrówkojad, niezależnie jak bardzo długi język posiada, nie był w stanie dostać się do środka.
- Czujcie się jak u siebie – zachęciła Pani, a kiedy spotkała się jedynie z nieufnymi spojrzeniami, dodała – jeszcze wam nie wyrosły skrzydełka, jak chcecie uciec przed mrówkojadami?
Mrówki wyraźnie zmieszały się na te słowa i chętnie weszły do słoja, przepraszając uprzejmymi skinieniami Panią za swoją opieszałość. Pani wrzuciła słój z powrotem do tobołka i wyruszyła w dalszą drogę mając za towarzyszy mrówki. Zwiedzali razem świat, poznawali kultury i języki, ale przede wszystkim siebie samych. Owady czuły się wreszcie kochane i docenione, a to zawsze pociąga za sobą konsekwencje. Nie inaczej było w tym przypadku. Pewnego wieczoru, kiedy Pani wraz z mrówkami siedziała przy ognisku i opowiadała im najpiękniejsze wiersze, jedna mrówka podskoczyła jakby ukłuta igłą i zażaliła się na forum publicznym, że od kilku dni czuje jakby ciężar czy też dodatkowy bagaż na swoich plecach. Pani wzięła ją na rękę, obejrzała dokładnie pod lupą i stwierdziła:
- Musisz udźwignąć ten ciężar. Wszystkie musicie. Jeszcze jesteście małe, ale chyba nie chcecie pozostać takie na wieki? Wszystko płynie. Żeby stać się dojrzałymi i dorodnymi mrówkami, musicie dorosnąć. Ten ciężar to skrzydełka.
Mrówki na te słowa popadły w rozpacz. Niektóre rwały włosy z głowy, niektóre śmiały się histerycznie, a jeszcze inne zamknęły się w sobie i łkały cicho w najciemniejszym zakamarku słoja. Pani już nic nie mówiła. Nie myślała prawić lekcji. Omiotła wszystkie mrówki ciepłym spojrzeniem i zaczęła śpiewać, a jak wiadomo, nie ma niczego innego na świecie, co mrówki kochają równie jak śpiew. Rytmiczne i hipnotyzujące mormorando przemieniło się z czasem we wrzący, rwący i serdeczny śpiew, w którym mrówki znalazły zapomnienie i spokój. Śpiewając nie tylko bawiły się, odwracając jednocześnie uwagę od ciężaru, który z każdym dniem dawał się we znaki coraz bardziej. Mrówki dzieliły się na głosy, organizowały w chóry i zespoły, uczyły się pracy, uczyły się swoich przyjaciół, uczyły się swoich wad, jak i zalet. Każda jednak miała gdzieś z tyłu głowy myśl, że to wszystko dzień po dniu zbliża się ku końcowi. Każda następna przygoda, każda następna przeszkoda, których pokonywanie z czasem pokochały równie jak śpiewanie, zbliżały je do nieuchronnego zakończenia życia w słoju. W pewnym momencie skrzydełka były już takie duże, że zaczynało brakować miejsca i tchu. Mrówki z milczeniem zmierzały w kierunku szyjki słoju, którego się kiedyś obawiały, budził w nich niepokój, ale i szacunek. Teraz nie mogły uwierzyć, że kiedy załopocą skrzydełkami i ostatni raz zaśpiewają swoją pieśń, już będą ex-słojowiczami, weteranami, emerytami. Mimo to wszystkie, niczym kolumna pielgrzymów, zmierzały do wylotu i każda, jedna po drugiej, rozprostowywała błoniaste skrzydełka i miotana porywami silnego i obcego wiatru frunęła w nieznane. Obok tej mistycznej inicjacji stała Pani. Dumna. Wyprostowana. Spełniona. Kochała mrówki, ale widziała, że każąc im opuścić słój, otwiera przed nimi zupełnie nowy rozdział, zupełnie nową pieśń. Mrówki leciały tuż pod chmurami. Wśród runa biegały rozwścieczone mrówkojady, wygrażały mrówkom i próbowały trafić w nie szyszkami, jednakże zaprawione mrówki niewzruszenie leciały założyć własne mrowiska. I kiedy Pani wracała do domu, spostrzegła nowe, młode mrówki, które słyszały od starszych o Słoju. I bardzo chciały się do niego dostać. Pani uśmiechnęła się. Po raz kolejny wyciągnęła słój z tobołka i zaprosiła mrówki, które tak samo jak ich rodzice, były zabłąkane i zalęknione.
Na zakończenie zaspokoję tylko waszą cierpliwość. To pokolenie mrówek także wspaniale wyrosło i z radością poleciało w świat. To pokolenie i następne. I następne. I następne. I od tamtego czasu wszyscy w lesie podziwiali ten owadzi ród i szeptali między sobą, że mrówki ze słoja latały, latają i będą latać.

I nie zniżać lotów.

                                                                                  Konrad M. B. Czapski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz