Pewna
Pani szła wzdłuż leśnej ścieżki. Ścieżka na pozór wydawała się zupełnie
zwyczajna, podobna do tych wszystkich leśnych ścieżek, które dobrze są znane
każdemu włóczykijowi lub też po prostu najzwyklejszej istocie, uważającą
wędrówkę po leśnym trakcie za niebywałą przyjemność. Pani jednak wiedziała, że
na rzeczy wielkie i nadzwyczajne składają się dziesiątki tych normalnych,
banalnych i nie wzbudzających najmniejszych podejrzeń, toteż szła z zapartym
tchem wyczekując przygody. Nie zawiodła się. Kiedy wyszła na niewielką polankę,
spostrzegła, że w poszyciu biegają mrówki. Zwyczaj kazał jej myśleć, że mrówki
to pracowite stworzonka, które sens i rację widzą w wykonywaniu najprostszej
nawet roboty, zatem schyliła się, by lepiej się przyjrzeć procederowi
i pozdrowić jurne owady. Ku swemu zdziwieniu odkryła, że mrówki jednak
zamiast polować na chrząszcze, karmić larwy czy hodować mszyce, biegają bez
celu w kółko, a niektóre z nich nawet rozsiadły się w cieniu źdźbeł i rozmawiają
rozgorączkowanym szeptem patrząc raz po raz z niepokojem na boki. Pani znała
przyczyny tych obaw. Rano podawali w prasie, że w lesie zauważono sporą grupę
wygłodniałych mrówkojadów, których apetyt był tak potężny, że według
najświeższych pogłosek, obgryzały całe lasy z kory oraz polowały na żubry,
tygrysy i słonie. Odważyły się nawet okraść lokalny sklep, co wielu uważało za
przekroczenie tej cienkiej linii zaufania, którą stawia się pomiędzy ludźmi i
zwierzętami żyjącymi w symbiozie. Widok wystraszonych i bezbronnych owadów
ujął Panią za serce. Wyciągnęła z tobołka olbrzymi słój, wsypała doń garść
ziemi, parę traw, wlała nieco wody z kałuży, dorzuciła małe drzewko owocowe i
postawiła tak spreparowany domek naprzeciw rozedrganej hordy mrówczej. Wnętrze
słoja wydawało się przytulne, ciepłe i bezpieczne. Długa i wąska szyjka
sprawiała, że żaden mrówkojad, niezależnie jak bardzo długi język posiada, nie
był w stanie dostać się do środka.
-
Czujcie się jak u siebie – zachęciła Pani, a kiedy spotkała się jedynie z
nieufnymi spojrzeniami, dodała – jeszcze wam nie wyrosły skrzydełka, jak
chcecie uciec przed mrówkojadami?
Mrówki
wyraźnie zmieszały się na te słowa i chętnie weszły do słoja, przepraszając
uprzejmymi skinieniami Panią za swoją opieszałość. Pani wrzuciła słój z
powrotem do tobołka i wyruszyła w dalszą drogę mając za towarzyszy mrówki.
Zwiedzali razem świat, poznawali kultury i języki, ale przede wszystkim siebie
samych. Owady czuły się wreszcie kochane i docenione, a to zawsze pociąga za
sobą konsekwencje. Nie inaczej było w tym przypadku. Pewnego wieczoru, kiedy
Pani wraz z mrówkami siedziała przy ognisku i opowiadała im najpiękniejsze
wiersze, jedna mrówka podskoczyła jakby ukłuta igłą i zażaliła się na forum
publicznym, że od kilku dni czuje jakby ciężar czy też dodatkowy bagaż na
swoich plecach. Pani wzięła ją na rękę, obejrzała dokładnie pod lupą i
stwierdziła:
-
Musisz udźwignąć ten ciężar. Wszystkie musicie. Jeszcze jesteście małe, ale
chyba nie chcecie pozostać takie na wieki? Wszystko płynie. Żeby stać się
dojrzałymi i dorodnymi mrówkami, musicie dorosnąć. Ten ciężar to skrzydełka.
Mrówki
na te słowa popadły w rozpacz. Niektóre rwały włosy z głowy, niektóre śmiały
się histerycznie, a jeszcze inne zamknęły się w sobie i łkały cicho w najciemniejszym
zakamarku słoja. Pani już nic nie mówiła. Nie myślała prawić lekcji. Omiotła
wszystkie mrówki ciepłym spojrzeniem i zaczęła śpiewać, a jak
wiadomo, nie ma niczego innego na świecie, co mrówki kochają równie jak śpiew.
Rytmiczne i hipnotyzujące mormorando przemieniło się z czasem we wrzący,
rwący i serdeczny śpiew, w którym mrówki znalazły zapomnienie i spokój.
Śpiewając nie tylko bawiły się, odwracając jednocześnie uwagę od ciężaru, który
z każdym dniem dawał się we znaki coraz bardziej. Mrówki dzieliły się na głosy,
organizowały w chóry i zespoły, uczyły się pracy, uczyły się swoich przyjaciół,
uczyły się swoich wad, jak i zalet. Każda jednak miała gdzieś z tyłu głowy
myśl, że to wszystko dzień po dniu zbliża się ku końcowi. Każda następna
przygoda, każda następna przeszkoda, których pokonywanie z czasem pokochały
równie jak śpiewanie, zbliżały je do nieuchronnego zakończenia życia w słoju. W
pewnym momencie skrzydełka były już takie duże, że zaczynało brakować miejsca i
tchu. Mrówki z milczeniem zmierzały w kierunku szyjki słoju, którego się kiedyś
obawiały, budził w nich niepokój, ale i szacunek. Teraz nie mogły uwierzyć, że
kiedy załopocą skrzydełkami i ostatni raz zaśpiewają swoją pieśń, już będą
ex-słojowiczami, weteranami, emerytami. Mimo to wszystkie, niczym kolumna
pielgrzymów, zmierzały do wylotu i każda, jedna po drugiej, rozprostowywała
błoniaste skrzydełka i miotana porywami silnego i obcego wiatru frunęła w
nieznane. Obok tej mistycznej inicjacji stała Pani. Dumna. Wyprostowana.
Spełniona. Kochała mrówki, ale widziała, że każąc im opuścić słój, otwiera
przed nimi zupełnie nowy rozdział, zupełnie nową pieśń. Mrówki leciały tuż pod
chmurami. Wśród runa biegały rozwścieczone mrówkojady, wygrażały mrówkom i
próbowały trafić w nie szyszkami, jednakże zaprawione mrówki niewzruszenie
leciały założyć własne mrowiska. I kiedy Pani wracała do domu, spostrzegła
nowe, młode mrówki, które słyszały od starszych o Słoju. I bardzo chciały się
do niego dostać. Pani uśmiechnęła się. Po raz kolejny wyciągnęła słój z tobołka
i zaprosiła mrówki, które tak samo jak ich rodzice, były zabłąkane i
zalęknione.
Na
zakończenie zaspokoję tylko waszą cierpliwość. To pokolenie mrówek także
wspaniale wyrosło i z radością poleciało w świat. To pokolenie i następne. I
następne. I następne. I od tamtego czasu wszyscy w lesie podziwiali ten owadzi
ród i szeptali między sobą, że mrówki ze słoja latały, latają i będą latać.
I
nie zniżać lotów.
Konrad M. B. Czapski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz