fot. Anna Kozłowska
Jadąc do Pęcławia zdałam sobie sprawę
jak wielkie miałam oczekiwania, zastanawiałam się, co będzie się działo pod
zaśnieżonymi palmami, co zobaczę i z czym wyjadę. Początki nie były łatwe,
nocne próby, brak czasu i wątpliwości: czy dobrze to gram, czy rozumiem, czy
nie zawiodę towarzyszyły mi aż do pokazów warsztatów. Jednak w tym czasie
działo się tak wiele. Dla tych co nie wiedzą proces twórczy na zimowisku
zachodzi 24/7, nawet odsypiając Ogniskowicze kreują najpiękniejsze sny. To
niesamowite ile wyników tego tworzenia codziennie widziałam. Zaczynając od etiud inwencji czy grup specjalnych, a
kończąc na zapierających dech w piersiach warsztatach.
Będąc już jakiś czas w Ognisku, wiele
razy widziałam jak twórcy, stawiając przed sobą poprzeczkę „arcydzieło”, gubią się
w środkach wyrazu, formie i tekście, ba sama popełniałam ten błąd. Natomiast w
Pęcławiu warsztaty wcale nie krzyczały, nie miały fajerwerków, ani grama
patosu. I ta właśnie nie spektakularność najbardziej dotykała, doprowadzając
czasami do śmiechu, a czasami do łez. Taka oszczędność może kojarzyć się z
łatwizną lub niską poprzeczką, brakiem ryzyka. Ale to zimowisko pokazało, że ta
prostota pozwala widzowi współprzeżywać. Bo jeżeli to wszystko jest takie ciche
i proste, to ja jako odbiorca chcę krzyczeć.
Po powrocie do domu zadano mi
pytanie: „A co wy tam właściwie robiliście?”. Każdy z czytających Ogniskowiczów,
pewnie uśmiecha się teraz do siebie, bo wie tak samo jak ja, że na coś takiego
nie da się odpowiedzieć. Bo jak miałam zawrzeć w kilku zdaniach to na jakie
emocje sobie wreszcie pozwoliłam, jak blisko byłam z pięknymi ludźmi, jakie wspaniałe rozmowy odbyłam i wreszcie
to, że dopiero wróciłam a tak bardzo tęsknię? Ktoś trafnie podpowiedział mi:
„już nigdy nie będzie takiego lata w środku zimy”, jednak mimo to uśmiecham się
pisząc, bo wiem, że to wszystko z czym wyjeżdżam, już na zawsze mam przy sobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz