Niedziele mijały, a ja przez calutki rok szkolny byłam pewna, że chwyciłam Pana Boga za nogi. Szczęśliwa, że znalazłam swoją małą odskocznię od życia codziennego, absolutnie nie wymagałam, ani nawet nie pragnęłam niczego więcej. Rozwijałam się, trochę zmądrzałam, poznałam przeróżnych ludzi. Kończyłam ogniskowy rok spełniona, dumna ze stanu swojej wiedzy i umiejętności. Pożegnałam wszystkich, wróciłam do domu i myśl, która gdzieś tam siedziała mi w jednej z tylnych szufladek mózgu, stawała się coraz bardziej realna. Przecież ja za tydzień wyjeżdżam na obóz.
Słyszałam przeróżne zdania. „Ten obóz zmienia ludzi o
180 stopni.”, „Wrócisz kompletnie odmieniona!” ale również „Koniecznie spakuj
dużo jedzenia!!” czy „Mama mówi, że zepsuli jej dziecko”. Ja od początku miałam
dość neutralne podejście i nie dawałam się zwariować. Stwierdziłam, że
przygotuję się mentalnie na wszystko. Że wyczyszczę sobie głowę i pozwolę sobie
po prostu odpocząć. No i… byłam gotowa. Na coś na pewno byłam gotowa. Ale nie
na Wilgę.
Przez dwa tygodnie zdążyłam poczuć wszystko, co
człowiek poczuć może. Zawitałam do pokoju numer cztery z totalnie czystą głową.
Wszystkie zmartwienia, rozterki, to wszystko zostało w domu, tam, gdzie
dosięgnąć nie byłam już w stanie. A nawet jakbym bardzo tego chciała, to po
prostu nie miałam na to czasu. Wyparłam kompletnie wszystko, co dotychczas
działo się w moim życiu i w mgnieniu oka - Sonia przestała Sonię męczyć. Od
teraz moimi zmartwieniami były o wiele przyjemniejsze rzeczy. Na przykład
jak najdokładniejsze upodobnienie się do psa, aby Ogniskowicze zgadli za kogo
się przebrałam. Dopilnowanie tego, by moi wierni kompani sprzątnęli swój syf spod
łóżka lub wkuwanie hymnu, by nie zawieść Pani Ani. To, że moje krawaty
porozrzucane były po wszystkich pokojach, lub fakt, że jogurty wiśniowe
niestety już się skończyły.
Poddałam swój mózg próbie – wystawiłam go na czynne
wchłanianie wszystkiego, co jest mi dawane, filtrowanie tego przez moje własne
mądrości życiowe i wylewanie tego na sztukę. Sztukę tworzoną przez nas –
„przypadkowo” poznaną grupę nastolatków. I robiłam tylko i wyłącznie to. Nie
miałam pojęcia, że tak mało (i zarazem tak bardzo dużo) potrzeba mi do pełnego
szczęścia. Wszystko miało swój ustalony rytm. Wszystko o którejś się zaczynało
i kiedyś kończyło. Sztuka była na śniadanie, na kolacje, deser i obiad, wszyscy
byli bez przerwy zajęci tworzeniem. Jak w zegarku. Tylko, że w zegarku nie ma
tyle miejsca na spontaniczność, kreatywność i wolność. W Wildze natomiast –
jest miejsce i czas PRZEDE WSZYSTKIM na to. Pokochałam czterowersy. Pokochałam
codzienne „Dzień dobry” i „Dobranoc”, wypowiadane przez Szanowne Państwo
Instruktorstwo. Pokochałam to, jak po długim huśtaniu się na czerwonych
przyjaciółkach Wilgi, bolała mnie głowa, ale i tak codziennie tam wracałam.
Pokochałam słońce wkradające się między drzewa, nawet gdy waliło mi po oczach,
gdy akurat musiałam grać zrelaksowaną. Pokochałam stres przed wystawianiem
niespodzianek i atmosferę pracy nad czymś stricte naszym. Pokochałam ludzi z
mojej grupy i tych, którzy w teorii z nami rywalizowali. Pokochałam
porozrzucane wszędzie szklanki i zapach cośków na komary.
W skrócie wywiozłam dość sporo miłości. Miłości, do
której nie wiedziałam, że jestem zdolna.
A najbardziej urzekła mnie tradycja. Byłam dość naiwna nie zdając sobie sprawy w jak bardzo sentymentalną, pełną pasji i miłości właśnie, rzecz się pakuję. Na tym obozie zrozumiałam. Nie ma opcji, że Ognisko kiedykolwiek ze mnie wyjdzie. Nie ma już odwrotu. Przepadłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz