Pierwsze godziny po powrocie z Wilgi są jak gwałtowne
przebudzenie ze snu. Krótka chwila, w której znajdujesz się między imaginacją a
jawą. Siedzę na łóżku przecierając oczy, a w głębi duszy liczę, że znajomy głos
zawoła: Za dwie minuty śniadaanie. Bębniąca w uszach cisza nie jest
satysfakcjonującą odpowiedzią. Mijają sekundy, bezczynność staje się coraz
bardziej męcząca. Chciałbym, żeby okazało się, że to tylko sen, pojawiła się
grupa porządkowa i wyrwała mnie z jego objęć. Po przebudzeniu moim oczom
ukazałyby się pomarańczowe firanki pokoju drugiego, w którym spędziłem już
dziewięć tygodni swojego życia. Z rozmyślań wyrywa mnie przeczucie, że to
gdybanie jest jedynie usprawiedliwieniem braku produktywności. Przecież
wyobraźnia nie została zamknięta za bramą przy ulicy Saperów. Wręcz przeciwnie,
pobyt w Wildze dał mi szanse na eksponowanie jej w najbezpieczniejszym
środowisku. W niepowtarzalnej atmosferze zaufania, która pozwoliła mi pogłębić
więź z otoczeniem, jak i z samym sobą. Po tym tygodniu w Wildze czuję, że znów
rozwinąłem swoje wewnętrzne skrzydła. Tym bardziej nie chcę teraz popaść w apatię.
Myślę o chmurze kreatywności unoszącej się nad pokojami podczas tworzenia
inwencji, o panice na krótko przed wystawieniem warsztatu zwieńczonej wyjściem
na scenę. Potrzebuję substytutu, czegoś co da mi chociaż namiastkę tego stanu.
Tego niewymuszonego momentu kreatywności pośród ludzi, którzy są mi tak bliscy.
I chociaż nie ma ich teraz przy mnie, wiem, że nie zmieniło się jedno: chcę
dalej przez sztukę kształtować siebie i swoje środowisko. Napiszę o tym na
bloga – myślę sobie.
Zrywam się z materaca i dopadam do komputera. Włączam
muzykę, zaczynam pisać. Liczę na poczucie charakterystycznego zaciśnięcia
klatki piersiowej. Oddaje się melancholii w nadziei, że pokieruje moimi palcami
wystukującymi na klawiszach myśli. Chciałbym przelać całą moją wdzięczność na
pusty dokument.
Rozpoczynam zdanie. Zaraz kasuję i zaczynam od nowa.
Nie chcę wypychać chaotycznych przemyśleń na światło dzienne. Daję sobie czas.
Pamiętam dobrze mój pierwszy dzień w Wildze.
Trzynastoletniego mnie stojącego po raz pierwszy przed bramą ośrodka. Uczucie
lekkiego oszołomienia, jakby wszystko nagle przyspieszyło. To było nowe, ale
bardzo intrygujące uczucie. Pierwsza inwencja, pierwsze dwa wykrzykniki.
Pierwsza rola w warsztacie. Pierwsze przyjacielskie rozmowy ze starszymi ludźmi
(co dla trzynastoletniego mnie było wcześniej nie do pomyślenia).
Tak wiele się wydarzyło przez tamte dwa tygodnie, ale
przez cały czas czułem się poprowadzony i bezpieczny. Nie było wywyższania się,
dokuczania, kolonijnego wrzasku, jazgotu. Była sztuka i ludzie, którzy chcieli
ją tworzyć. Wtedy poczułem po raz pierwszy, że właśnie odnalazłem swoje miejsce
i do dzisiaj utwierdzam się w tym przekonaniu. Czas mijał, a Ognisko wciąż było
w moim życiu. Dawało przestrzeń na rozwój, kształtowało umiejętność
odnalezienia koloru pośród wszechobecnej nijakości. Kolejne wyjazdy, kolejne doświadczenia.
Wszystko to budowało mój charakter. Takiego miejsca bardzo w tamtym czasie
potrzebowałem.
Zerkam na książki z wpisami. Zawsze i obowiązkowo na
widoku. Gdy mój wzrok się na nich zatrzymuje wracają do mnie wszystkie wieczory
spędzone na wymyślaniu niespodzianek, euforia po zdobyciu pierwszych czterech
wykrzykników, rozmowy, te ważne i te zupełnie błahe. Krytyka, zawsze
konstruktywna. Ludzie, to przede wszystkim. Bo Ognisko zaczyna się i kończy na
ludziach. Tutaj nasuwa mi się puenta. Taka sama jak niemal rok temu w moim
pierwszym wpisie.
Jestem wdzięczny za to, że mogę się od nich uczyć.
I nigdy nie przestanę być.