Żenia Herman. Nie wiem czy mam
prawo tak o Niej pisać. Wydaje mi się, że po 15 latach znajomości mam, i że raczej
by się za to nie obraziła.
Choć wszyscy wspominają ją jako
damę polskiego teatru, którą niewątpliwie była, ja miałem to szczęście, że
mogłem poznać Ją od tej „niepomnikowej”, ludzkiej strony.
Zaczęło się na zajęciach ze scen
wierszem w 2006 roku. Miałem zachowywać się nie jak „chłopak z Czerniakowa”,
było tarmoszenie za pseudo-irokeza, którego wtedy nosiłem („Jak on się w
świetle mieni”) – wszystko z niespotykaną mieszaniną czułości i sarkazmu.
Rok później, kiedy już nie
mieliśmy zajęć, wyrobiłem sobie identyfikator z napisem „Asystent Asystenta –
Szara Strefa” i przychodziłem na zajęcia do innej grupy. Posiedzieć, uczyć się,
spędzić czas – choć miałem również prawo zabrać głos, zasugerować jakiś pomysł,
rozwiązanie sceny.
Dwa lata później doczekałem się!
Zostałem Jej asystentem, ale to bardzo szybko przerodziło się w niesamowicie
rodzinną zażyłość.
Nie jestem w stanie policzyć
spektakli, które razem obejrzeliśmy. Chłonęła współczesny teatr. To co dla Jej
rówieśników byłoby skandalem albo barbarzyństwem, ona kwitowała krótko – „tak
się teraz robi teatr”.
Mimo wieku trudno byłoby znaleźć
osobę myślącą bardziej współcześnie. Nie ma się czemu dziwić. Do teatru
chodziła nawet kilka razy w tygodniu, filmów również oglądała całkiem sporo.
Książki pochłaniała jedną za drugą, prenumerowała gazety i magazyny. Zawsze
była na czasie.
Kiedy trafiła do Skolimowa i nie
mogła więcej usiąść na widowni, dzwoniła – „Ty mi mów na bieżąco co się
dzieje!”. Nie musiałem. Była bardziej na bieżąco niż ja. Mówiłem o jakiejś
premierze, a Ona wiedziała już kto grał, kto reżyserował, kto robił
scenografię, kto komponował muzykę.
Kiedy powiedziałem, że jeden z
polskich seriali jest wizualną kalką serialu „Tabu” (nie wymieniłem tytułu)
zanurkowała pod stołem, wyciągnęła spod niego gazetę, otworzyła ją dokładnie na
zdjęciu Toma Hardy’ego i powiedziała „Pewnie tego!”.
Jednak te 15 wspólnych lat to nie
tylko teatr. To:
- 50 euro wciśnięte mi do dłoni
przed moim miesięcznym euro-tripem. Podarowane żebym miał co jeść, ale
usprawiedliwione całkiem niezłą wymówką - „Masz i przywieź mi wachlarz”.
- Obiad w wykwintnej restauracji,
na który zaprosiła mnie po obronie pracy magisterskiej „Musimy uczcić Twoje
magisterium”
- Trąbienie na innych kierowców
„Jeżdżę jak stary szofer!”
- Użalanie się nad ludzką głupotą
– „No co za tępota!”
- Wciskanie lodów rumowych, kiedy
po całonocnej imprezie zjawiłem się u niej w mieszkaniu – „No ja Ci klina nie
dam!”
- Wspomniany wyżej klin, bo Żenia
pić nie lubiła, ale sporadycznie zdarzyło jej się usiąść ze mną przy
szklaneczce whisky (tylko whisky, bo to w końcu elegancki trunek)
- A przede wszystkim lekcje:
kultury, historii, geografii, politologii, socjologii, psychologii, ekonomii,
bo Żenia interesowała się WSZYSTKIM i na WSZYSTKIM się znała
W pewnym momencie zdałem sobie
sprawę, że jest dla mnie jak rodzina, jak babcia. Któregoś dnia naszła mnie
potrzeba, żeby jej o tym powiedzieć. Nadszedł 21 stycznia, dzień babci.
Zdenerwowany zadzwoniłem do Niej i złożyłem życzenia. Powiedziałem, że robię
to, bo dla mnie jest po prostu babcią. Ucieszyła się, choć nie obeszło się bez
sarkastycznej uwagi.
Kiedy odeszła wiele osób straciło
nauczycielkę, profesorkę, mentorkę, przyjaciółkę. Ja straciłem o wiele więcej.
Straciłem babcie Żenię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz