Pani profesor Eugenia Herman. Żenia…
Ty barania glowo… każdy kto miał przynajmniej jedne
zajęcia ten doskonale pamięta mocny głos wypowiadający te słowa z pięknym płynącym
„ł”. I wiele innych, równie trafnych, które miały stawiać do pionu, ale
jednocześnie były oznaką profesorskiej uważności, chęci pomocy, troski i opieki.
Niby skarcenie ale jednak z pogłaskaniem po głowie. Lubiła uczyć. I świetnie się
do tego nadawała. Otwarta, tolerancyjna i wymagająca. Ostra i czujna. Przejęta
losem swoich podopiecznych. Nas dzieciaki w Ognisku kupiła swoją szczerością. Nie
było ściemy, fałszywej dyplomacji, zawsze prosto z mostu, bez owijania w
bawełnę można było usłyszeć wszystkie ważne uwagi. Kto chciał miał szanse
nauczyć się solidnego rzemiosła. Niemal od razu wiedziała kogo w czym obsadzić.
Czuła, kto ma jaki potencjał, jak wysoko może podskoczyć. Strzegła klasyki („hermanizm
klasyczny”), pilnowała gestu, postawy, ułożenia rąk („zdejmij rękę z … - wspomnienie
dla wtajemniczonych). Ale wiadomo, że młodzi ludzie uczą się przede wszystkim przez
przykład. A Pani Profesor była wspaniałym przykładem aktorki doskonale
wykształconej, z otwartą głową, ciekawą świata i ludzi. Z zawodowym etosem z
najlepszych teatralnych tradycji. Z ogromną siłą, głosu, wymowy, poglądów.
Zawsze elegancka, potężna i zwiewna jednocześnie. Dama.
Pamiętam, gdy na letnich warsztatach w Osuchowie brała
udział w naszej fuksówce. W szalonym przebraniu figlarnie dokazywała wraz z
innymi jak mała dziewczynka. Zabawna, radosna, z ogromnym dystansem do siebie. Zresztą
poczucie humoru i donośny śmiech to cecha wiodąca. Gdy sama zaczęłam uczyć uwielbiałam
rady pedagogiczne, które często zamieniały się w rozmowy przerywane wybuchami śmiechu
i łzami rozbawienia. Czułam też, że mam w Pani Profesor troskliwą opiekę. Często
na radach despotycznie przerywała jakieś szermierki słowne i chaotyczne wielogłosowe
tyrady: „Cisza, teraz Ania mówi” – ciekawa mojego zdania. Bardzo mi tym
dodawała otuchy. Wierzyła we mnie i w wartość tego, co robię dla nastolatków i
studentów. Już wówczas wiedziałam, że to ważne, ale jak bardzo, czuję dopiero dziś
gdy Pani Profesor zabrakło. Pamiętam też jak po fuksówce na obrzędzie swoim tubalnym
głosem na kilka kilometrów okolicznych lasów oznajmiła jak istotna jest mądra
edukacja i że trzeba wcześnie zaczynać. Mocno i głęboko to usłyszałam. Dodała
mi wtedy skrzydeł na kilka najbliższych dni i na całe życie.
A na zakończenie anegdota magiczna. Znałyśmy się już
ponad 30 lat i kiedyś odwoziłam Panią Profesor po premierze w Teatrze
Narodowym. Zwykła rozmowa w samochodzie zamieniła się w sztukę Ionesco. Zaczęło
się od zwyczajowego pytania gdzie mieszkam. Na Marszałkowskiej. O ja też kiedyś
mieszkałam na Marszałkowskiej, to było moje pierwsze mieszkanie gdy
przeprowadziłam się do Warszawy. Na rogu ulicy. W tej kamienicy gdzie mieszkali…
Nieprawdopodobne, ja tam teraz mieszkam. Tak? W środkowej klatce. Tak, w
środkowej, na ostatnim piętrze. Niesamowite. Ja mieszkam na ostatnim. Pierwsze drzwi
po lewo. Tak?? Do niedawna na balkonie stały dwa duże drzewa. Piękny widok. To
moje drzewa!! … okazało się, że mieszkam dokładnie w tym samym mieszkaniu, w którym
swoje warszawskie życie rozpoczynała Żenia. Przecież to nie przypadek. Magia.
Szanowna, kochana Pani Profesor, dziś wypełnia mnie wielki
smutek. I ogromna wdzięczność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz