Herbata robiła się zimna i za
mocna, plecy coraz bardziej zgarbione, a kolejne litery wciąż na nowo znikały
pod mknącym w lewo kursorem. Tak upłynęły pierwsze godziny mojego
przygotowywania tego wpisu. Po tych cudownych dwóch tygodniach wróciłam do
rzeczywistości, a cień obaw już na mnie czekał. Wiedziałam, co chcę wyrazić,
ale wystraszyłam się, że może nie do wszystkiego powinnam się przyznawać.
W końcu zaparzyłam nową herbatę i
przypomniałam sobie drugą niespodziankę zrobioną przez naszą grupę. Długo
szukaliśmy pomysłu, aż odważyłam się przeczytać swoje opowiadanie. Wypowiadając na głos kolejne słowa, tak intymne
i zdradzające niemalże wszystko, nie wierzyłam, że to robię, że ci ludzie,
którzy jeszcze kilka dni temu byli mi zupełnie obcy, stworzyli przestrzeń, w
której mimowolnie się odważyłam. Później wielokrotnie dopadały mnie wątpliwości
i chciałam się wycofać, ale na szczęście już się nie dało. Każdy podarował tej
niespodziance całą swoją wrażliwość, jednocześnie traktując mój świat w
akwarium z wielką subtelnością i nie ujmując mu niczego. Jestem ogromnie
wdzięczna za to wszystko, co się wydarzyło, bo wtedy zrozumiałam, że nie zawsze
trzeba jeździć jednoosobową furgonetką i warto wpuszczać do siebie innych.
To wspomnienie sprawiło, że
zdecydowałam nie usuwać kolejnych linijek, ale do wszystkiego się przyznać.
Ostatnie kilka dni przed
przyjazdem na obóz było dla mnie bardzo trudne. Jednocześnie się bałam i nie
mogłam doczekać, a wszystko było podszyte wszechobecnym niepokojem. Od
października nie byłam w Ognisku. Weekendowe wyjazdy do Warszawy były dla mnie
czasem zebrania twórczej energii, inspirujących spotkań, przypomnieniem
priorytetów i przede wszystkim wymknięciem się rzeczywistości i szansą na
spędzenie czasu sama ze sobą, a rezygnacja z nich sprawiła, że przez cały rok
bardzo się miotałam. Wpadając z jednego szaleństwa w kolejne, czułam się jakbym
mieszkała w pokoju namalowanym przez Magritte'a, wypełnionym przez pęczniejące
jabłko, które uniemożliwia otwarcie drzwi, okien, nie da się go zjeść, a wciąż
rośnie. Chciałam uciec gdzieś bardzo daleko, najlepiej na księżyc, ale okazało
się, że mogę na obóz. W walizkach miałam przede wszystkim nadzieję, że nie będę
musiała wracać.
Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co
bym teraz przeżywała, gdyby mój plan się powiódł.
Kiedy Pani Ania wybrała mnie do
swojej grupy, a później powiedziała, że na zajęciach będziemy zajmować się
rozmową z samym sobą, wpadłam w panikę, ale szybko pojawiła się ufność – ta
niezbędna do wykonywania kolejnych zadań i ufność samej sobie, swoim
przeczuciom. Siedząc trzy godziny w pokoju, próbując opisać siebie za pomocą
obrazów, co chwilę dochodziłam na skraj wytrzymałości i prawie wybuchałam
histerycznym płaczem. Gdy po powrocie do domu zerknęłam na kartkę, którą wtedy
zapisałam, wątpliwości na niej zawarte wydały mi się bardzo odległe. Pierwszy
raz od dawna udało mi się wysłuchać siebie i odbić się w przyjętym kierunku,
zamiast wpadać w czeluści roztrząsania, przesadnych analiz i rozpaczy.
Kolejnego dnia, gdy robiłam mapę
marzeń, patrzyłam na wciąż mnożące się niewiadome ze spokojem, dając sobie czas
na przemyślenie, bo czułam, że udało mi się ponownie odnaleźć mój kierunek i
nie potrzebuję już cudzych póz, w których chowałam się jak w pożyczonych, za
dużych bluzach. W moich koszulach jest mi do twarzy i wkrótce wszystko się
ułoży. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że zatrzymanie nie oznaczało ucieczki ze
świata - wręcz przeciwnie, kipiało działaniami, a zajrzenie w głąb siebie
potęgowało tylko czujność na wszystkich wokół.
Wydaje mi się, że to była
najpiękniejsza i najważniejsza szansa, jaką dostałam i chcę w pełni z niej
czerpać. Z tą myślą jeszcze łatwiej było mi wykorzystywać wszystkie
mikrookazje, które inni codziennie mi stwarzali.
Wyzwaniem był też monolog
przygotowany na pokaz instruktorski. Cieszę się, że Pani Ania skłoniła mnie do
napisania go i tym bardziej samodzielnego powiedzenia ze sceny. Wcześniej zawsze oddawałam swoje słowa innym siadając
bezpiecznie na widowni, ale obawy zniknęły bardzo szybko. Wszystkie wyzwania
podejmowałam tym razem z wyjątkową łatwością i lekkością, z każdego czerpałam
przyjemność.
Przed obozem bałam się roli jednej
z najstarszych Ogniskowiczek, odpowiedzialności za dobre wspomnienia tych,
którzy są pierwszy raz, konieczności panowania nad pracą w grupie... zupełnie
niepotrzebnie. Już po paru minutach rozmowy zrozumiałam, że mam wielkie
szczęście uczestniczyć w czymś absolutnie niezwykłym – synergia, która
zaiskrzyła z połączenia tak silnych i różnorodnych osobowości była
oszałamiająca i cały czas nas uskrzydlała. Chcieliśmy iść wspólnie coraz dalej.
Instruktorzy cały czas nas w tym wspierali, a poza lekcją pracy ze scenografią
i kostiumem, każde z nas nauczyło się, że warto sięgać głębiej i się nie bać.
Urzekło mnie to, że Nela i Piotrek poświęcili nam wtedy całe swoje
zaangażowanie i siły i poczułam, że ja też chcę dawać z siebie jak najwięcej.
Świeżość pomysłów, otwartość, wykorzystywanie swoich talentów i przede
wszystkim piękne rozmowy podczas spotkań grupy sprawiły, że wszystko na tym
obozie ekscytowało mnie tak silnie, jakby był to mój pierwszy, a jednocześnie
byłam już spokojna i pewna, że jestem we właściwym miejscu i wśród właściwych
ludzi, którym jestem niewyobrażalnie wdzięczna.
Teraz, kiedy siedzę już w domu i
wzruszam się czytając wpisy w książce, jestem szczęśliwa, że wykorzystałam
swoją szansę. Herbata znowu jest niewypita i zimna, bo między kolejnymi
literami, nie było chwili na pauzę. Rzeczywistość mnie aż tak nie przeraża.
Czuję, że wracam z kilkoma dodatkowymi walizkami rozmów, wspomnień, pokonanych
wyzwań, które mogę dodawać do swoich stylówek każdego dnia, zamiast pożyczać
cudze myśli. Magritte'owskie jabłko, które zasłaniało mi twarz, zmieniło się w
gołębia, a jego lot kieruje moje spojrzenie w stronę nowych inspiracji. Jestem
gotowa ze wszystkim się zmierzyć i iść własnym krokiem w kierunku, który
wyznaczyłam już wewnętrznym kompasem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz