Łukasz Czapski na letnich warsztatach dramaturgiczno-teatralnych w Osuchowie podtrzymywany przez Kamila Gębskiego i Adama Biernackiego, fot. Anna Kozłowska |
Z Łukaszem Czapskim, dramaturgiem i scenarzystą, uczestnikiem warsztatów konkursu "Szukamy Polskiego Szekspira" oraz współscenarzystą filmu "PRIME TIME" zakwalifikowanego na prestiżowy festiwal SUNDANCE w USA (premiera wkrótce na Netliksie!) rozmawiała Barbara Kurzejewska
Gdybyś miał
być instrumentem muzycznym to jakim?
Myślę, że
puzonem. Chociaż nigdy na nim nie grałem. Jest bardzo… długi, a ja jestem
wysoki i to zawsze był jakiś temat. Ale przede wszystkim myślę, że nie jest
łatwo trafić w odpowiednie dźwięki, trzeba odpowiednio skoordynować ruchy, a
wydobywanie z niego dźwięku nie polega tylko na naciskaniu odpowiednich klawiszy. Trochę jak ze
skrzypcami, trzeba się nauczyć ten dźwięk znajdować. Myślę, że to odpowiada
mojej osobie, nie jestem łatwy w obsłudze.
Kiedy zaczęła się twoja przygoda z pisaniem?
Zawsze byłem dużo mówiącą osobą, werbalnie aktywną i wygadaną, opowiadającą liczne historie z dygresjami. Tak naprawdę jestem w sumie dosyć skryty, czego akurat nikt by na pierwszy rzut oka pewnie o mnie nie powiedział. Myślę, że dlatego pisanie zawsze było mi bliskie. Z jednej strony polega na używaniu języka, w czym dobrze się czuję. Z drugiej jest też szukaniem czegoś ukrytego między słowami. Pewnie jak wiele młodych osób, najpierw zacząłem pisać sam dla siebie, do szuflady. To było takie drugie, wewnętrzne życie i szukanie swojego głosu. Zawsze chciałem być osobą, która będzie pisała regularnie dziennik, czy pamiętnik, ale nigdy mi się nie udało. Na początku podstawówki zorientowałem się, że pisanie nie musi się ograniczać jedynie do wypracowań na lekcje polskiego. Chociaż wtedy jeszcze nie przybrało to żadnej konkretnej formy. Potem były jakieś pierwsze teatralne doświadczenia. Zaczynałem jak większość młodych ludzi, od aktorskich doświadczeń i dopiero dzięki nim wrócił tekst i język. Zatoczyłem koło. Dosyć szybko zacząłem pisać teksty z dialogami. Najpierw bliżej teatru i myślenia o sztukach teatralnych. Potem w liceum ze znajomymi ze szkoły zaczęliśmy coś kombinować z kamerą i pisać do tego pierwsze “scenariusze”.
Jak zaczęła się twoja Ogniskowa przygoda?
Nie jestem z Warszawy i do Ogniska trafiłem przez letnie obozy. Dla Ogniskowiczów naturalne jest wielkie pragnienie pojechania na obóz, dla mnie było pierwszym doświadczeniem. Zaczęło się to od tego, że do Garwolina, z okolic którego pochodzę, do domu kultury zaczęła przyjeżdżać Ela Socha, która prowadziła z nami grupę teatralną “Smykałka”. Mieliśmy regularnie zajęcia i w ten sposób trafiłem na obozy. Kolejną przygodą były zajęcia z Panią Wiesią Klatą, która jest pedagożką, uczy dramy i współpracowała z Assitejem. Na mój pierwszy obóz pojechałem chyba w siódmej klasie, do Osuchowa. To doświadczenie pochłonęło mnie absolutnie i już nie było planowania następnych wakacji bez uwzględniania wyjazdu na obóz.
Czy bez uczestniczenia w regularnych zajęciach Ogniska łatwo było Ci się odnaleźć na obozie?
Bardzo łatwo. Wspólna pasja nas połączyła. Już wtedy byłem dosyć rozgimnastykowany przez pracę z Elą. To był czas, kiedy Ognisko nie było jeszcze reaktywowane. Na obozach wtedy były różne dzieciaki - uczestnicy obozu, byli dramaturdzy - też dzieciaki i studenci Szkoły Aktorskiej Machulskich. Ja byłem w grupie młodych dramaturgów. Mieszaliśmy się. Część zajęć mieliśmy osobno, ale byliśmy też oczywiście podzieleni na grupy, robiliśmy wieczorne niespodzianki, całą oprawę dnia i tak dalej. Bardzo szybko poznałem ludzi, z którymi się zaprzyjaźniłem. Później te znajomości wyszły też poza obozy. Z częścią z nich przyjaźnię się do dziś.
Trudne pytanie, bo miałem same dobre doświadczenia z instruktorami. Od każdego czegoś się nauczyłem. Mam oczywiście do dzisiaj wielką słabość i ogromną wdzięczność do Eli Sochy. To na jej zajęciach odkryłem magię teatru i to ona całą tę drogę przede mną otworzyła. Wiele rzeczy we mnie zobaczyła i dzięki temu wiele rzeczy mi umożliwiła. Dawała to, co daje instruktor, wiarę w siebie i w swój potencjał. Pokazała siłę wyobraźni, ale i nauczyła zespołowej pracy i wspólnej odpowiedzialności za efekt końcowy. Ela zawsze była wymagająca wobec nas, ale to zawsze przynosiło mnóstwo satysfakcji.
Na obozie strasznie
lubiłem zajęcia z Panem Maciejem Wojtyszko. Profesjonalny dramaturg i
jednocześnie bardzo fajny pedagog, bardzo dużo się od niego nauczyłem. Stawiał
nam różne wyzwania i pierwszy raz, dzięki niemu, zacząłem się gimnastykować z
pisaniem. Stało się to materią, którą można ćwiczyć, w której można się
rozwijać, można odnaleźć dla siebie jakieś drogi wyrazu. Dzięki niemu
zobaczyłem pisanie jako pewnego rodzaju rzemiosło, w najlepszym tego słowa
znaczeniu.
Na obozach
było wielu świetnych ludzi. Doskonale pamiętam Anię Kozłowską z jej wielką
erudycją. Zarażała nas pasją do kultury i była zawsze fascynującą partnerką do
rozmowy. Właśnie to, że traktowała nas po partnersku było bardzo cenne.
Podrzucała nam tytuły książek, filmów, mówiła o spektaklach, sztuce i zawsze
była gotowa do rozmowy na ich temat.
Ale też
przetoczyło się parę osób, które były z nami tylko przez chwilę, na przykład
zajęcia z Marysią Wojtyszko, która już wtedy pisała. Była oczywiście ode mnie
starsza, ale już wtedy fajnie było widzieć kogoś, kto jest wciąż bardzo młody,
ale już zdecydowany, żeby pisać i może przekazać nam swoją wiedzę. Poznałem też
Anetę Wróbel. Pamiętam ją jako tę dramaturżkę, której dramaty czytałem w
książce “Szukamy Młodego Szekspira”. Napisała autorski tekst i wygrała nagrodę.
Obozy to była bardzo twórcza wymiana.
Czy pamiętasz swój pierwszy samodzielnie napisany scenariusz?
Pisarze są
bardzo introwertycznymi osobami, które lubią spędzać czas same ze sobą i ze swoimi
myślami. Często z tego powodu w ogóle zajęły się pisaniem. A ja lubię też tę
część pisania, która opiera się na otwieraniu na inne osoby. Kiedy sam tekst, bez
udziału innych osób, jest tylko pre-tekstem, nie jest spełniony do końca.
Dlatego piszę teraz scenariusze filmowe. Wszystko zaczęło się od miłości do
teatru i dramatu. Ale dramaty można czytać i interpretować jak literaturę, a
scenariusze w tym sensie są tylko pre-tekstem. Według mnie muszą się spełnić w
realizacji. Lubię ten moment, kiedy tekst zaczyna żyć pomiędzy ludźmi i oni
dokładają do tego siebie. On się wtedy wypełnia, poszerza, uzyskuje dodatkowe
konteksty. Na obozach często tworzyliśmy coś wszyscy razem i tak naprawdę nie
wiadomo było, do kogo należało autorstwo. Pamiętam ten rodzaj zbiorowej
gorączki, że robimy coś na szybko, tu coś zamącimy, powstanie jakaś forma
scenariusza, wszyscy robią razem scenografię, kostiumy, muzykę i potem razem to
prezentują. Po raz pierwszy doświadczyłem tego właśnie na obozie.
Tu się
zaczyna cała historia i więcej nie zdradzę. Film jest dramatem psychologicznym,
w którym wykorzystujemy elementy thrillera i hostage movie. Skupiamy się na
głównym bohaterze i na tym jak jego działania wpływają na pozostałych
bohaterów. Całość dzieje się w jedności czasu i miejsca.
Film dzieje
się w 1999 roku, w czasach, kiedy obaj z Kubą byliśmy nastolatkami. Jest więc
też rodzaj sentymentu i powrotu do młodszej wersji siebie, myślącego bardziej
radykalnie i z wiarą, że jesteśmy w stanie wszystko zmienić. Zależało nam też,
żeby cofnąć film do czasów kiedy nie było jeszcze mediów społecznościowych i Internetu
na taką skalę. Wtedy telewizja była najważniejszym medium, to ona kreowała
rzeczywistość. Najważniejszych rzeczy ludzie dowiadywali się z telewizji i z
gazet. Wszystko, co się pojawiało na ekranie, miało jakieś znaczenie. Teraz
przy mediach społecznościowych czy YouTube „wejście na żywo”, „live” znaczy
zupełnie co innego niż wtedy.
Lubię też
moment, kiedy pojawiają się po raz pierwszy aktorzy, gdy trwają castingi i
widzisz jak różni ludzie robią z tekstem coś zupełnie innego. Bardzo ciekawe,
kiedy ktoś zna tylko zarys historii, ale nie wie jak ten scenariusz wygląda w
całości. To są fajne zaskoczenia.
Lubię też
bardzo u Kuby, reżysera, to że chętnie pracuje na improwizacji. Odchodzi z
aktorami od dialogów, które są napisane. Kiedy się potem ogląda zapis tego, można
wyłapać naturalny rytm sceny, wrócić do tekstu i go przepisać pod tym kątem.
Ostateczny
etap też jest bardzo ciekawy. Montaż filmu to znowu powrót do dramaturgii,
rytmu. Oglądanie układek montażowych to dla scenarzysty też często lekcja, co
zadziałało a co nie. Świetne uczucie zobaczyć gotowy film! Oczywiście byłem na
planie, widziałem co się działo, znałem tekst jak własną kieszeń, ale to jest
zawsze zaskoczenie, kiedy stajesz się widzem i podążasz za bohaterami. Przyjemne
uczucie. Nie analizujesz co się udało, co się nie udało, tylko idziesz za
historią. I potem spotkanie z widzami. Kolejny szczególny moment, nie do
przecenienia, kiedy widzisz jak film działa na innych. Po Sundance okazało się,
że pomimo że „Prime Time” dzieje się w Polsce, w konkretnym czasie i jest zakorzeniony
w konkretnym społecznym krajobrazie, to porusza ludzi na całym świecie. Te
emocje w widzach, to jest najlepsza nagroda dla twórcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz