Zosia Dowjat w trakcie zajęć na letnich warsztatach w Jadwisinie, 2006, fot. Anna Kozłowska |
To zdarzyło się piętnaście lat temu w Jadwisinie. Ostatni obóz teatralny podczas tamtych wakacji (tak – to ten, na którym co rano idąc na śniadanie znajdowaliśmy śpiącą Zosię z pozytywką w różnych okolicznościach przyrody), drugi tydzień turnusu. Moja grupa szykuje na następny dzień niespodziankę-wyzwanie. Osobistą. Dla części z nas bardzo osobistą – nie jesteśmy pewni czy damy radę, ale równocześnie mamy poczucie czegoś oryginalnego. Idziemy razem wieczorem na inną niespodziankę i… już w trakcie jej trwania łapię wzrok osób z mojej grupy, bo wiemy, że jest źle. Oglądamy coś opartego na zbliżonej formie, a nawet bardziej efektownej od tego, co planowaliśmy pokazać następnego dnia. Podobieństwo przypadkowe, ale stajemy wobec pytania: nie zmieniać planów i bronić się od zarzutów plagiatu, a może rzucić wszystko i zacząć od nowa. Tylko kiedy – skoro to już jutro popołudniu, czas wypełniony po brzegi, a sił na finiszu brak?!
I wtedy pojawia się
Zosia. Nie pamiętam, czy to my ją zatrzymaliśmy, czy raczej ona przechodząc obok
zauważyła, że „coś nie halo” u nas. Wysłuchała dokładnie naszych lamentów, pomogła
wyrzucić precz naszego autocenzora, popchnęła w kierunku pogłębienia atutów naszego
pomysłu i dodała wiary, że warto powalczyć. Podjęliśmy wyzwanie i, sądząc po późniejszych
odczuciach, udało się! Było to dla mnie jedno z pierwszych doświadczeń terapeutycznej
funkcji sztuki. Ważne nie ze względu na efekt, ale drogę. Wspólną drogę, która
nie wiedzieliśmy dokąd prowadzi, ale którą wtedy, dzięki Zosi rozbrajającej obawy
przed byciem ocenionym, przeszliśmy do końca.
To zdarzenie z
perspektywy czasu może wydawać się dosyć błahe, ale dla mnie kumulują się w nim
najpiękniejsze cechy Zosi: empatia, wrażliwość, zarażanie teatrem i humor,
który niszczy strach. A dodatkowo umiejętność nie wpychania innych do własnych
pomysłów, ale raczej zarażania swoją energią, pozostając otwartym na
indywidualność każdego z nas. I to chyba najpiękniejsze – że potrafiła dotrzeć
do tych, których inni (lub sami siebie) czasami już zaszufladkowali. Może to
dlatego, że sama z właściwym sobie zadziorem, mówiła o sobie, jako o „czarnej
owcy”? Wiem, że Zosia była, jest i pozostanie dla mnie jednym z niedoścignionych
wzorów wprowadzania w świat teatru. W energii, pomysłowości, i zaangażowaniu bez
granic, tu i teraz (bo przecież stąd wszystkie „śmiechawy”).
Czasem gdy w życiu
dochodzi do przerastającej moje siły kumulacji różnych obowiązków, przypominam
sobie, jak Zosia „odgrywała” różnicę pomiędzy tempem poruszania się po Akademii
Teatralnej kolegów studentów, a tempem poruszania jej samej, łączącej równolegle
WOT z zajęciami dla reżyserów. Widzę zasuwającą Zosię i… po prostu łatwiej już
zasuwać razem!
Za tę autoironię,
zarażanie energią i całe piękno, które dałaś – dziękuję Zosiu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz