O Ognisku, o Halinie i Janie Machulskich, filmie "Korczak", łódzkiej Filmówce i technikach aktorskich z absolwentem Ogniska Michałem Staszczakiem rozmawiała Patrycja Feliszek
![]() |
obsada spektaklu "Emil i detektywi", reż. Halina Machulska, 1991 |
Skąd wziął się teatr w Pana życiu ?
Nie mam w rodzinie żadnych genów artystycznych, ale
jako sześciolatek oświadczyłem rodzicom, że muszę iść do teatru, bo moje życie
to jest teatr. Byli trochę zdziwieni, ja chyba zresztą też (śmiech). Jako
sześcioletni chłopiec po prostu musiałem recytować i grać wilka w Czerwonym Kapturku.
Grałem w zespole teatralnym, w którym były same starsze dziewczyny i ja
najmłodszy. Jedna rola męska, czyli wilk. Trafiłem na warsztaty do Teatru Ochoty
i potem do Ogniska. I tam poznałem Państwa Machulskich. Ten teatr różnił się od
innych. Był malutki, rodzinny, chociaż̇ miał normalny zespół i codziennie
odbywały się̨ spektakle. Szwendaliśmy się̨ po jego zakamarkach, graliśmy w
przedstawieniach. To było nasze magiczne miejsce.
Pamięta Pan swoje przesłuchania do Ogniska
?
Moja mama mi opowiadała, że w pewnym momencie egzaminu
panie profesorki, które nas przesłuchiwały wyszły zapłakane. Zagrałem małego
pieska, tak strasznie skamlałem i piszczałem, że one się wszystkie popłakały.
Ale ja tego nie pamiętam (śmiech). Ale
nie zapomnę panującej tam atmosfery. To, co robili Machulscy było niesamowite.
Mnóstwo ludzi lgnęło do tego miejsca. Z mojej grupy nie każdy działa w teatrze
i filmie. Zostali dziennikarzami, literatami. Ale Ognisko zawsze będzie nasze.
Każdy ma w życiu przewodników. Dla nas była nim Pani Halina. Traktowała nas,
jak dorosłych ludzi, chociaż byliśmy nastolatkami. Mieliśmy przekonanie, że już
wszystko wiemy i znamy się na teatrze. Była dla nas ostra i często pokazywała
nam nasze błędy. Miała swoje zdanie, nie przymilała się i nie prawiła
komplementów. Późno zrozumiałem, na czym polegała jej siła. Dbała o człowieka,
a nie o artystę̨, bo artystą się bywa tylko przez chwilę.
Można powiedzieć, że Pani Halina była
pewnego rodzaju przewodnikiem dla Pana w tamtych czasach?
Tak, ale nie była to łatwa współpraca. Myśmy się
buntowali, kłócili i dyskutowali dosyć zawzięcie. Pani Halina potrafiła
stworzyć warunki dla tej naszej dyskusji i dlatego wszyscy zbiegaliśmy się do
tego miejsca. Wykonała ogromną pracę, której nie da się zmierzyć ani zważyć.
Powinna mieć swoją ulicę i pomnik. Właśnie za to.
Pamięta Pan swoje pierwsze spotkanie z
Panem Janem?
Pan Jan był gospodarzem tego miejsca. Zawsze stał na
progu teatru, przy portierni i witał widzów przed przedstawieniem. Bez względu
na to, czy grał tego dnia w spektaklu. To robiło ogromne wrażenie na ludziach,
bo czuli się zaopiekowani. Dla nas był guru, ogromnym autorytetem. Każdy
oglądał „Vabank” i każdy chciał dotknąć tego faceta. Janek to był gość! Najpierw
spotkałem się z nim w Ognisku, potem ponownie po paru latach, kiedy dostałem
się do Szkoły Filmowej, gdzie był dziekanem. Miałem dwa ważne życiowe spotkania
z Jankiem Machulskim.
Jaki był Pan Jan?
Był bezpośredni, nie
wytwarzał dystansu jako profesor i jako człowiek. Tańczył z nami na
dyskotekach, wygłupiał się i nie wkładał nigdy „koturnów”. Wszyscy studenci z
Warszawy zazdrościli nam takiego wykładowcy. Jan był typem dobrego mafiosy, potrafił
szybko kogoś załatwić bardzo ciętą ripostą. Nie zdradzę też żadnej tajemnicy
mówiąc, że uwielbiał piękne dziewczyny, a one uwielbiały jego, ale to już jest
na inną opowieść (śmiech). Z perspektywy czasu widać, że niewielu zostało
takich ludzi. Miałem tę przyjemność i byłem prodziekanem wtedy, kiedy dziekanem
był Bronisław Wrocławski, który z kolei był prodziekanem przy Janku Machulskim,
więc jego duch nadal jest obecny na wydziale aktorskim w naszej szkole w Łodzi.
Nie sposób o nim nie mówić.
Pamięta Pan jakąś ważną sytuacje z Panem
Janem?
Na pewno miał bardzo cięte riposty. Bronek Wrocławski opowiadał
jak poszli razem do urzędu zdobyć pieniądze dla studentów. Urzędnik, który ich
przyjął, zachowywał się delikatnie mówiąc nie w porządku, był arogancki. Janek
w pewnym momencie przerwał tok temu Panu i powiedział: Przepraszam najmocniej,
czy mógłbym Pana prosić ze sobą na chwilę? Tamten bardzo skonsternowany
podszedł do drzwi, na których wisiała plakietka z imieniem i nazwiskiem
urzędnika. I wtedy Janek powiedział: Proszę Pana, a jak Pan myśl, czy ta
wizytówka się odkręca czy nie ? Podobno to ustawiło tego faceta do pionu,
ponieważ dosyć szybko zrozumiał aluzję (śmiech). Jan miał też wiele trafnych powiedzeń.
Gdy się komuś nie powiodło powtarzał: Ty jesteś jak latarnia, Ty świecisz,
świecisz swoim światłem. Podejdzie jakiś piesek naszczeka, obsika cię, pójdzie
dalej. A Ty zostajesz i świecisz dalej, pamiętaj o tym!
Czego się Pan nauczył od
Pana Jana ?
Jan był niecierpliwy, bardzo szybko kazał grać i nie
lubił długich dyskusji o monologu. Był chodzącym teatrem, nie przeszedł
spokojnie z pokoju do pokoju, żeby nie odegrać w przedpokoju jakiejś krótkiej
etiudy. Przemawiał do klamki, do papieru toaletowego albo do kranu. W szkole na
wydziale aktorskim testował przechodzenie przez drzwi. Przechodził przez nie
kilka razy mrucząc coś pod nosem. Zawsze się z tego śmialiśmy, dzisiaj wiem, że
po prostu coś sobie sprawdzał i ćwiczył. Miał nosa, potrafił rozpoznać aktora
dosyć szybko, mówię o takim prawdziwym aktorze, bo nie każdy, kto występuje
jest aktorem. Miał to swoje powiedzenie „Bądź orłem nie zniżaj lotów”, które
nauczyło mnie odwagi, apetytu na granie, optymizmu oraz utwierdziło mnie w
przekonaniu, że to co robimy ma sens. Szkoła Filmowa dwadzieścia lat temu
wyglądała zupełnie inaczej niż teraz. Kiedyś była środowiskiem filmowców, którzy
na aktorów patrzyli z przymrużeniem oka. Jan Machulski był jedynym aktorem,
który był przez nich akceptowany. Wzbudzał ogólny szacunek. Po premierze „Vabanku”
do końca życia taksówkarze w Łodzi wozili Pana Kwinto za darmo. Zawsze
podkreślał, że jest chłopakiem z HollyŁódź i był tu aktorem kultowym i
niezwykle poważanym.
Czy praca, którą Pan włożył w zdobywanie
wiedzy oraz rozwijanie się pod skrzydłami Pana Jana ma wpływ na Pana teraźniejszą
działalność w świecie teatru?
Na pewno. Takie świecące latarnie spotyka się raz na
jakiś czas, potem je mijamy i idziemy dalej, Janek taką latarnią na pewno był.
Gdyby nie Jan i Halina Machulscy to na pewno nie byłoby mnie dzisiaj takiego jakim
jestem. Nie chcę używać wygórowanych sformułowań ale na pewno Ognisko, a potem
szkoła były ważnymi spotkaniami w moim życiu.
Czy ma Pan jakieś wskazówki dla młodych
ludzi, którzy chcieliby w przyszłości związać się z filmem lub teatrem ?
Przez kilkanaście lat przyjmuję nowych uczniów do szkoły
filmowej w Łodzi. Patrząc na nich sądzę, że bez moich wskazówek radzą sobie
bardzo dobrze. W ludziach, którzy do nas przyjeżdżają i chcą być aktorami widać
tak ogromną pasję, siłę i determinację, że nie ma co im dawać wskazówek. Muszą
jedynie pamiętać, żeby byli sobą. Wiedzieli, co mówią, kiedy uczą się tekstu na
pamięć i aby próbowali swoich sił nie korzystając z porad, które narzucą im
bardziej doświadczeni. Komisja przyjmująca zwykle nie patrzy na to, czy ktoś jest
efektownie przygotowany, tylko na to jakim jesteś człowiekiem, co kryje się pod
spodem. Sprawdzają czy się do tego nadajesz. Takie są moje rady, być sobą. A
reszta jest w rękach opatrzności.
W bardzo młodym wieku zagrał Pan w filmie
„Korczak” Andrzeja Wajdy jak Pan wspomina ten czas ?
Wspaniałe przeżycie, każdemu bym życzył czegoś takiego
doświadczyć. Nie był to mój pierwszy film. W tamtych czasach nie było agencji
aktorskich. Do Ogniska przyjeżdżali reżyserzy obsad w poszukiwaniu nowych
twarzy. Zaprosili mnie na zdjęcia próbne i tak się znalazłem na planie „Korczaka”.
Miałem czternaście lat i traktowałem to jako fajną przygodę. Na pewno było to
wspaniałe doświadczenie i wielkie przeżycie spotkać kogoś takiego jak Pan
Wojtek Pszoniak. Potem trudno funkcjonować z taką przeszłością. Człowiek jest
dorosły i sobie uświadamia, że najważniejszą rolę zagrał mając lat czternaście?
Niemożliwe przecież (śmiech). Pomijając moje wspomnienia myślę, że jest to
udany film z wielką kreacją Wojtka Pszoniaka.
![]() |
"Korczak", reż. Andrzej Wajda, 1990 |
Jakie techniki według Pana są
najważniejsze ?
Myślę, że wszystkie techniki są dobre, ale one mogą jedynie pomóc w zbudowaniu postaci, natomiast nie zbudują jej za nas. Aktorstwo jest zawodem polegającym głównie na instynkcie. Zawsze kieruję się skojarzeniami, muszę się dowiedzieć, co jest do załatwienia na scenie, a potem spróbować to załatwić. Techniki mogą w tym jedynie pomóc. Scena jest pewnego rodzaju umownością. Paradoks polega na tym, że z jednej strony jest umownością a z drugiej trzeba grać tak serio, żeby odbiorcy w to uwierzyli. To co mówię jest bardzo niepopularne. Miałem dwie ciekawe sytuacje związane z technikami aktorskimi. Jedną z nich przeżył mój kolega, który zrobił przedstawienie w Stanach Zjednoczonych. Nie mógł się nadziwić pytaniom ze strony Amerykanów według jakiej książki lub metody zrobił spektakl. Odpowiadał, że według żadnej. Natomiast wszyscy oczekiwali konkretnej nazwy podręcznika. Drugiej sytuacji doświadczyłem jako młody wykładowca. Pojechałem ze studentami na festiwal do Czech ze „Świętoszkiem” Moliera, spektaklem dyplomowym, który wyreżyserowałem. Następnego dnia prowadziłem warsztaty dla Niemców, Czechów, Rosjan i Bułgarów. Wybuchła ogromna awantura, ponieważ żądali, abyśmy powiedzieli, jaką metodą pracujemy. Po chwili ciszy stwierdziliśmy, że chyba żadną, spotkaliśmy się, opracowaliśmy tekst, zanalizowaliśmy go, potem się nauczyliśmy i poszliśmy na scenę. Doszło do dużej konsternacji, bo wszyscy myśleli, że ukrywamy tę naszą metodę. Prawda jest taka, że jedyną metodą, którą znam jest prawda. Nawet jeśli robisz bardzo abstrakcyjną rzecz np. udajesz kurę. Każdy widzi, że to ty nią jesteś. Numer polega na tym, żeby chociaż na chwilę wszystkich nabrać.