Stworzonko było tak
małe, że się nie nazywało. Szeleściło jedynie w trawie. Pewnego wiosennego
wieczoru spotkało Włóczykija. Tego, o którym tyle słyszało! Włóczykij, chcąc
nie chcąc przeobraził niezauważalną egzystencję Stworzonka w prawdziwe życie.
Wystarczyła jedna rozmowa, a Stworzonko zmieniło się w Ti-ti-uu ( z radosnym
początkiem i trochę smutnym „uu” na końcu) i wraz z imieniem zyskało
świadomość.
Tak rysuje się jeden z
wątków sztuki, którą przygotowywałam z moją grupą na letnich warsztatach w
Serocku. Wiem, że Muminki to nie bajka, bo chyba tak samo było ze mną.
Kiedy rok temu
przyjechałam na obóz byłam właśnie takim Stworzonkiem. Ognisko mnie otwarło. Otwarło
na świat, na nowe doświadczenia, na innych ludzi, ale przede wszystkim na samą
siebie. To co podświadomie chowałam, powoli wydostaje się na zewnątrz, a ja się
już tego nie boję. Chcę doświadczać, odkrywać, poznawać i tworzyć. Uciekam od
tego co łatwe, wygodne i ogólnodostępne. Nie zgadzam się na taki świat. Chociaż
droga ze świadomością jest często trudna, wiem już, że niezaspokojenie to
najpiękniejsze co wydobyłam z siebie. Mam pewność, że właśnie tak chcę żyć - w
sztuce, ze sztuką i dla świata.
Dzięki
tej potrzebie działania początek lipca spędziłam w Serocku. Przed wyjazdem obawiałam
się, czy starczy mi energii? Co jeśli oni nie potrzebują mnie tak bardzo jak ja
ich? Wystarczyło, że zanim padły pierwsze słowa hymnu stworzyliśmy unisono, a
ja byłam pewna, że chcę żyć z tą miłością. Tak, to jest właściwy czas, właściwe
miejsce i właściwi ludzie.
„Nie
masz pojęcia, tu się tak niewiele dzieje, a my tak dużo marzymy.”- tak Ti-ti-uu
mówi do Włóczykija. To zdanie towarzyszyło mi ostatnio bardzo często. Dawno nie
byłam na zajęciach i boleśnie odczuwałam brak ogniskowej energii i siły do
działania. Te dwa tygodnie to był
właśnie mój czas, żeby korzystać i spełniać marzenia. Odważyłam się i zrobiłam
pierwszy warsztat. Nie był on może wybitny, złożony, czy nad wyraz odkrywczy,
ale bez wątpienia stałam się bogatsza i pewniejsza. Zbudowałam szczególną
relację z osobą, z którą, choć znałam się wcześniej, nigdy dużo nie rozmawiałam.
Dzieliłyśmy obawy, wzruszenia, frustrację i zachwyt, często tak silne, że nawet
niewypowiedziane przenikały, kiedy siedziałyśmy obok siebie. Bardzo się cieszę,
że miałyśmy szansę zanurzyć się w tych emocjach razem i dzielić się siłą i
zrozumieniem. W ciągu dwóch tygodni musiałam odnaleźć się w innej roli, niż ta,
którą przyjmuję na co dzień, przełamywałam bariery, pokonywałam niepewność i
strach, uczyłam się.
Zwieńczeniem
była fuksówka. Z jednej strony byłam przerażona, ale z drugiej nie mogłam się
doczekać chwili, kiedy zapalę swoją świeczkę i dołączę do Koła Miłośników
Teatru, które od prawie pięćdziesięciu lat łączy ludzi takich jak ja. Ludzi z
pasją i miłością do życia. Wiem, że szlachectwo zobowiązuje. Tego dnia całe
zmęczenie dwutygodniowym maratonem wyzwań i emocji ustąpiło. Była tylko
nieopisana energia i radość. Od rana rosła gdzieś w środku, żeby wieczorem, w
momencie odpowiedzi na najważniejsze pytanie rozlać się ciepłem po całym ciele.
„Czy chcesz przez sztukę poznawać i kształtować siebie i swoje środowisko?”
Tak.
Później
wszystko zastygło we wspólnym uniesieniu. Stworzyliśmy własny mikrokosmos.
Byliśmy poza czasem, przestrzenią. Poza wymiarami. I długo nie schodziliśmy na
ziemię. Robiliśmy wszystko to, czego ludzie nie robią zbyt często w normalnych
warunkach. Patrzyliśmy sobie w oczy i mówiliśmy piękne słowa, na które w
świetle słońca często brakuje odwagi. Zdawało się, że księżyc nigdy nie zajdzie
za horyzont.
Tyle
inspirujących rozmów, spotkań i zdarzeń. Ciągła stymulacja myślenia,
nieustannie wysyłane impulsy dobra i pobudzanie do działania. Wszystko to
sprawiło, że do domu wracam w pewien sposób lepsza. Mam siłę, by nieść te
piękne idee w świat!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz