Jeśli wszystko przebiegnie pomyślnie ten wpis będzie
pierwszym ukończonym przeze mnie tekstem od pół roku. Z tego powodu podchodzę
do niego z lekką niepewnością. Od dawna wiedziałam, że po obozie napiszę coś na
bloga, ale długotrwała niemoc w dobieraniu słów, która bardzo mnie męczyła
przed wyjazdem, sprawia, że jestem nieco onieśmielona. Długo przygotowywałam
okoliczności pisania, jakby to, co nastąpi, miało być świętym i cudownym aktem.
Wybierając herbatę, godzinę, pozycję na fotelu i koszulę odwlekałam tę chwilę,
bo nie wiedziałam jakich słów użyć.
To był chyba pierwszy wyjazd, który był dla mnie tak obfity
w interakcje z innymi. Zmniejszyłam wyczulenie na swoje potrzeby i oddałam się
rozmowom, spojrzeniom, uściskom, zwierzeniom i w końcu samej obserwacji
otaczających mnie ludzi, którzy zdawali się aż drżeć emocjami, myślami i
pięknem. Migawki tych spotkań krążą w mojej głowie, stąd pierwszym pomysłem
było zbudowanie tu muzeum, w którym odpowiednio ustawiłabym i oświetliła
najważniejsze dla mnie momenty, lecz wydaje mi się, że nie chciałabym nikogo
wpuścić do środka. Dlatego opiszę to, co zauważyłam już po obozie, lecz dzieje
się dzięki ingerencji tych kilkunastu dni w moje istnienie.
Jednym z punktów moich przygotowań do rozpoczęcia wpisu
była herbata, koniecznie w kubku, który miałam na obozie. Litery na szkle zdają
się na mnie patrzeć i czekać na reakcję. „Po prostu napisz to.” Kiedy pakowałam
walizkę długo się wahałam, czy z maltretującą mnie niemocą powinnam go używać,
bo zdawał się być potężną kpiną. Na szczęście stał się świadkiem moich zmagań
ze słowem i teraz mogę dumnie odkładać na niego dłonie po wciśnięciu kolejnych
liter na klawiaturze.
Wydaje mi się, że w trakcie obozu miałam szansę odpocząć od
presji, którą na sobie wywierałam i uwolnić się w pewnym sensie od potrzeby
składania słów. Kilkanaście dni spędziłam wśród ludzi, którym nie musiałam
tłumaczyć niczego, ani tłumaczyć się. Wśród nich znalazło się sześć osób, z
którymi obdarzyliśmy się zaufaniem i odważyliśmy się zaryzykować. W ten sposób
powstał warsztat, któremu nadałam numer dwa i pół, by uciec od podniosłości
trzeciego, ostatniego warsztatu i otworzyć się na przyjemność tworzenia go. Nie
byłam w stanie udźwignąć ciężaru odpowiedzialności za słowa, więc podjęłam się
adaptacji utworu, który pisał o tym, co mnie męczyło słowami, których nigdy bym
nie wykorzystała. O dziwo było to dla mnie bardzo uzdrawiające. Po raz
pierwszy, zamiast w stresie ucieleśniać nieosiągalną wizję z mojej głowy, z
przyjemnością obserwowałam kolejne próby. Pozwalając sobie na swobodę i
improwizację pracowaliśmy z ciągłym zaskoczeniem, a proces powstawania był
istotniejszy niż sam efekt końcowy. Widownia zobaczyła jeden spektakl, ale ja
przez tydzień codziennie oglądałam inne emocje i spojrzenia i choć może to jest
egoistyczne, ta świeżość i balansowanie na granicy równowagi było mi szalenie
potrzebne.
Od konfrontacji ze słowem odsunęły mnie także zajęcia
instruktorskie. Praca z ciałem pozwalała przesunąć ograniczenia, przepuścić
przez siebie serię emocji, które zakręciły w głowie, jak długie wpatrywanie się
w kalejdoskop, by na koniec przynieść ulgę, spokój, w pewien sposób oczyścić.
Balansowałam między boleśnie wyostrzoną świadomością i rozmywającym się,
wibrującym transem. Każdego dnia wychodziłam z sali konferencyjnej absolutnie
oszołomiona i zaskoczona tym, co jestem w stanie z siebie wyciągnąć.
Poza tą specyficzną ciszą w natłoku wrażeń ważnym etapem w
moim skradaniu się do słów, była niespodzianka jednej z grup, która silnie
uderzyła i rozchwiała moje poczucie
bezpieczeństwa. Słowo „wrażliwość” padło w niej tyle razy, że wyblakło zupełnie
i zamiast należnej mu podniosłości popadło w śmieszność. Bardzo lubię ładne
słowa. Kolekcjonuję je i często przymierzam, staram się używać codziennie, by
dodać piękna otaczającej mnie rzeczywistości, lecz jednocześnie sprawiam, że
znika ich absolut, wyjątkowość. Przez parę dni byłam pewna, że muszę jak
najszybciej uciec od ciągłego sięgania po największe słowa, jednak kiedy w
ostatnią noc nikt nie potrafił opisać tego, co obezwładniło go na obozie bez
użycia wyśmianej „wrażliwości” zrozumiałam, że są takie miejsca, gdzie można
używać ich codziennie. Po wpisaniu różnych słów do książek, kiedy słońce
zwiastowało, że najwznioślejszy moment obozu dobiegł końca wyszłam na moment na
taras. Przez otwarte drzwi dobiegały głosy siedzących w sali, ale nie dało się
już odróżnić wyrazów. Stojąc tak w ciszy udało mi się pogodzić ze słowami.
Choć wciąż jest we mnie niepewność i ostrożnie dotykam liter
na klawiaturze, to napis na kubku już ze mnie nie szydzi i wiem, że bez słów
nie byłabym w stanie żyć. Po prostu to napisałam i po prostu chcę pisać dalej,
żeby inni mogli zaparzyć z moich słów herbatę i pić ją we własnym kubku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz