Zosia Dowjat na letnich warsztatach Ogniska, Jadwisin 2006, fot. Anna Kozłowska |
Sala Czarna nie była wcale czarna, tylko ciemnoszara. Ciężko uzyskać prawdziwą czerń, choć niewykluczone, że tak było podpisane wiadro z farbą w markecie. Więc sala ciemnoszara, nazywana czarną, z wnękami, załomami, w jakimś bardzo dziwnym kształcie, usytuowana poniżej poziomu ziemi, jak suterena, z oknami pod samym sufitem, oknami, które zawsze czymś zasłanialiśmy, żeby w środku było ciemniej.
„Pchajcie te ściany! Próbujcie je przesunąć! No pchajcie
z całej siły!” – to krzyczy Zosia, zupełnie na poważnie, na naszych pierwszych
zajęciach. Nie bardzo mi się to podoba, chociaż pcham, wtedy jeszcze udaję, że
pcham, a między „pcham”, a „udaję, że pcham” jest ogromna różnica, różnica
fundamentalna, różnica jak między Ogniskowiczem a Nie-ogniskowiczem, jak między
Czarodziejem a Mugolem, jak między światem betonu, autobusów, szkoły i prac
domowych, a światem magii, teatru, śmiechu, improwizacji… To jest różnica
między mną przed i po spotkaniu Zosi.
„Tu możecie robić co chcecie: śpiewać, skakać – tu was
nic nie ogranicza!” – to też Zosia, też na pierwszych zajęciach. „No chyba
jednak nie wszystko… nie możemy krzyczeć, czy przeklinać…” – to już ja, mądra
wielce, bo trzynastoletnia i rezolutna okrutnie, bo… tak jak wspomniałam:
trzynastoletnia. Zosia tłumaczy, że możemy, bo przecież powiedziała, że możemy
wszystko, że to nie jest szkoła, czy imieniny u cioci, tylko Ognisko, sala
czarna (chociaż: wiadomo) i zajęcia z Zosią. Pomyślałam sobie wówczas, że to
bardzo jest podstępne. Bo całe życie czułam się ograniczana w szkole, w domu,
krępowana milionem zasad i byłam przekonana, że gdyby tylko te ograniczenia
zniknęły, to co to nie ja…
A tu Zosia, której jeszcze przecież nie znam, Zosia w wygodnych trampkach, Zosia
z niesfornymi kosmykami włosów, wpadającymi do oczu, Zosia o wiecznie
gestykulujących rękach mówi: sprawdzam! Ależ mnie wtedy załatwiła! Jeszcze się
dobrze zajęcia nie zaczęły, a tu już taki test!
I tak to było z Zosią, a przynajmniej ja tak miałam,
że zawsze jak coś mówiła lub rzucała mimochodem, to nie było w tym patosu ani
zadęcia – w ogóle nie mówiła wielkimi literami, tylko ot tak, a potem człowiek
zostawał z tym na całe życie.
Na początku każdych zajęć siadaliśmy w kółku i
opowiadaliśmy o czymś dobrym czy pozytywnym, co nas spotkało w minionym
tygodniu. Za pierwszym razem (czyli to prawdopodobnie ciągle pierwsze zajęcia,
a tyle wspomnień!) powtarzałam, że nic pozytywnego ani dobrego mnie nie
spotkało i ile bym nie myślała, z całą pewnością sobie nie przypomnę! Byłam o
tym święcie przekonana, bo jak powszechnie wiadomo, trzynastolatki się nie
mylą. Nigdy, w żadnej sprawie.
Ale myślałam, myślałam i przypomniało mi się, że w minionym tygodniu na
wycieczce szkolnej (sic!) zobaczyłam stado koni, wpadające galopem do jeziora.
I trochę się zawstydziłam, bo to był naprawdę piękny widok, a ja jakoś o nim
zupełnie zapomniałam.
I znów – niby drobiazg, a zmiana na całe życie. Bo od
tamtej chwili starałam się już zapamiętywać takie momenty – chociażby po to, by
na zajęciach z Zosią wiedzieć, co powiedzieć. Szybko stało się tak, że każdy z
nas już miał po kilka historii w zanadrzu i z niecierpliwością czekaliśmy na
zośkę (bo cóż innego!), małą piłeczkę, która znaczyła, że teraz nasza kolej by
mówić. Nie muszę chyba dodawać, że zajęcia się skończyły, a ta wrażliwość w
patrzeniu na świat, umiejętność zauważania szczegółów została z nami na zawsze.
(Pamiętam jak Ania Rak z niekłamaną radością opowiadała o pięknym cieniu, rzucanym
przez, oświetlony ostrym słońcem, drewniany płotek.)
I chyba najważniejsza z rzeczy, powiedzianych przez
Zosię mimochodem, która wpłynęła na moje życie:
„Jak ja wam współczuję, że wy jeszcze jesteście w szkole!”
Jaka to była ulga! Czyli to, co podejrzewałam całe (trzynastoletnie!) życie,
jest możliwe! To znaczy móc kształtować swój świat i żyć tak, żeby się miało z
tego radość. I Zosia była właśnie taką radością.
(I z tą radością właśnie rymuje mi się „Zielono mam w głowie” Wierzyńskiego, bo
jeśli komuś słońce dało tę duszę błękitną, to właśnie…)
I jeszcze to: jak na obozie w Jadwisinie, Zosia
mówiła, że wieczorami przed pójściem spać ogląda filmy (każdy, kto zna obozy
powinien teraz spytać: „Skąd ona miała na to siłę?!” A każdy kto zna Zosię
odpowiedzieć sobie w duchu: „No tak…”) i że poprzedniego dnia widziała „Prostą
historię” Lyncha i tam była taka metafora, że każdy z nas to patyczek, który
łatwo złamać, ale rodzina to już garść patyków i chociaż każdy z osobna jest
cienki, to razem są nie do złamania. Wtedy Zosia uświadomiła mi, że nawet jeśli
coś brzmi tandetnie, to może być w tym dużo prawdy i tej prawdy właśnie warto
szukać zawsze i wszędzie, oceniając rzeczy własnym rozumem.
Jako dziecko zastanawiałam się, jak to jest możliwe,
że świat jest piękny, możliwości są tysiące, a tylu ludzi prowadzi takie smutne
życie, są nieszczęśliwi, chodzą codziennie na wiele godzin do pracy, której
nienawidzą, jakby ktoś ich zmusił, jakby byli niewolnikami jakiejś siły
niewidzialnej – a przecież można czerpać z tego świata, robić to, co się kocha,
spotykać się ze wspaniałymi ludźmi, bywać w pięknych miejscach, cieszyć się
życiem…
I nikt tak pięknie jak Zosia, nie udowodnił mi nigdy, że ta mała dziewczynka
miała rację. Że można.
To jaka była, jakim wspaniałym była człowiekiem, jakim
dobrym, widzącym drugiego człowieka i traktującym go zawsze z szacunkiem i
uwagą (a przy tym: ta jej dobroć, ta radość były tak naturalne, tak
spontaniczne), czyniło z każdego spotkania lekcję, lekcję przyswajaną jakoś tak
przez skórę, lekcję, o której dowiadywaliśmy się często po latach, lekcję,
która wielu z nas pchnęła w bardzo konkretnym kierunku.
Dziękuję Ci bardzo, Zosiu.
Bądź wiosną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz