niedziela, 7 marca 2021

Martyna Butrym - DUSZA BŁĘKITNA

 

Zosia Dowjat na letnich warsztatach Ogniska, Jadwisin 2006, fot. Anna Kozłowska

Sala Czarna nie była wcale czarna, tylko ciemnoszara. Ciężko uzyskać prawdziwą czerń, choć niewykluczone, że tak było podpisane wiadro z farbą w markecie. Więc sala ciemnoszara, nazywana czarną, z wnękami, załomami, w jakimś bardzo dziwnym kształcie, usytuowana poniżej poziomu ziemi, jak suterena, z oknami pod samym sufitem, oknami, które zawsze czymś zasłanialiśmy, żeby w środku było ciemniej.

„Pchajcie te ściany! Próbujcie je przesunąć! No pchajcie z całej siły!” – to krzyczy Zosia, zupełnie na poważnie, na naszych pierwszych zajęciach. Nie bardzo mi się to podoba, chociaż pcham, wtedy jeszcze udaję, że pcham, a między „pcham”, a „udaję, że pcham” jest ogromna różnica, różnica fundamentalna, różnica jak między Ogniskowiczem a Nie-ogniskowiczem, jak między Czarodziejem a Mugolem, jak między światem betonu, autobusów, szkoły i prac domowych, a światem magii, teatru, śmiechu, improwizacji… To jest różnica między mną przed i po spotkaniu Zosi.

„Tu możecie robić co chcecie: śpiewać, skakać – tu was nic nie ogranicza!” – to też Zosia, też na pierwszych zajęciach. „No chyba jednak nie wszystko… nie możemy krzyczeć, czy przeklinać…” – to już ja, mądra wielce, bo trzynastoletnia i rezolutna okrutnie, bo… tak jak wspomniałam: trzynastoletnia. Zosia tłumaczy, że możemy, bo przecież powiedziała, że możemy wszystko, że to nie jest szkoła, czy imieniny u cioci, tylko Ognisko, sala czarna (chociaż: wiadomo) i zajęcia z Zosią. Pomyślałam sobie wówczas, że to bardzo jest podstępne. Bo całe życie czułam się ograniczana w szkole, w domu, krępowana milionem zasad i byłam przekonana, że gdyby tylko te ograniczenia zniknęły, to co to nie ja…
A tu Zosia, której jeszcze przecież nie znam, Zosia w wygodnych trampkach, Zosia z niesfornymi kosmykami włosów, wpadającymi do oczu, Zosia o wiecznie gestykulujących rękach mówi: sprawdzam! Ależ mnie wtedy załatwiła! Jeszcze się dobrze zajęcia nie zaczęły, a tu już taki test!

I tak to było z Zosią, a przynajmniej ja tak miałam, że zawsze jak coś mówiła lub rzucała mimochodem, to nie było w tym patosu ani zadęcia – w ogóle nie mówiła wielkimi literami, tylko ot tak, a potem człowiek zostawał z tym na całe życie.

Na początku każdych zajęć siadaliśmy w kółku i opowiadaliśmy o czymś dobrym czy pozytywnym, co nas spotkało w minionym tygodniu. Za pierwszym razem (czyli to prawdopodobnie ciągle pierwsze zajęcia, a tyle wspomnień!) powtarzałam, że nic pozytywnego ani dobrego mnie nie spotkało i ile bym nie myślała, z całą pewnością sobie nie przypomnę! Byłam o tym święcie przekonana, bo jak powszechnie wiadomo, trzynastolatki się nie mylą. Nigdy, w żadnej sprawie.
Ale myślałam, myślałam i przypomniało mi się, że w minionym tygodniu na wycieczce szkolnej (sic!) zobaczyłam stado koni, wpadające galopem do jeziora. I trochę się zawstydziłam, bo to był naprawdę piękny widok, a ja jakoś o nim zupełnie zapomniałam.

I znów – niby drobiazg, a zmiana na całe życie. Bo od tamtej chwili starałam się już zapamiętywać takie momenty – chociażby po to, by na zajęciach z Zosią wiedzieć, co powiedzieć. Szybko stało się tak, że każdy z nas już miał po kilka historii w zanadrzu i z niecierpliwością czekaliśmy na zośkę (bo cóż innego!), małą piłeczkę, która znaczyła, że teraz nasza kolej by mówić. Nie muszę chyba dodawać, że zajęcia się skończyły, a ta wrażliwość w patrzeniu na świat, umiejętność zauważania szczegółów została z nami na zawsze.
(Pamiętam jak Ania Rak z niekłamaną radością opowiadała o pięknym cieniu, rzucanym przez, oświetlony ostrym słońcem, drewniany płotek.)

I chyba najważniejsza z rzeczy, powiedzianych przez Zosię mimochodem, która wpłynęła na moje życie:
„Jak ja wam współczuję, że wy jeszcze jesteście w szkole!”
Jaka to była ulga! Czyli to, co podejrzewałam całe (trzynastoletnie!) życie, jest możliwe! To znaczy móc kształtować swój świat i żyć tak, żeby się miało z tego radość. I Zosia była właśnie taką radością.
(I z tą radością właśnie rymuje mi się „Zielono mam w głowie” Wierzyńskiego, bo jeśli komuś słońce dało tę duszę błękitną, to właśnie…)

I jeszcze to: jak na obozie w Jadwisinie, Zosia mówiła, że wieczorami przed pójściem spać ogląda filmy (każdy, kto zna obozy powinien teraz spytać: „Skąd ona miała na to siłę?!” A każdy kto zna Zosię odpowiedzieć sobie w duchu: „No tak…”) i że poprzedniego dnia widziała „Prostą historię” Lyncha i tam była taka metafora, że każdy z nas to patyczek, który łatwo złamać, ale rodzina to już garść patyków i chociaż każdy z osobna jest cienki, to razem są nie do złamania. Wtedy Zosia uświadomiła mi, że nawet jeśli coś brzmi tandetnie, to może być w tym dużo prawdy i tej prawdy właśnie warto szukać zawsze i wszędzie, oceniając rzeczy własnym rozumem.

Jako dziecko zastanawiałam się, jak to jest możliwe, że świat jest piękny, możliwości są tysiące, a tylu ludzi prowadzi takie smutne życie, są nieszczęśliwi, chodzą codziennie na wiele godzin do pracy, której nienawidzą, jakby ktoś ich zmusił, jakby byli niewolnikami jakiejś siły niewidzialnej – a przecież można czerpać z tego świata, robić to, co się kocha, spotykać się ze wspaniałymi ludźmi, bywać w pięknych miejscach, cieszyć się życiem…
I nikt tak pięknie jak Zosia, nie udowodnił mi nigdy, że ta mała dziewczynka miała rację. Że można.

To jaka była, jakim wspaniałym była człowiekiem, jakim dobrym, widzącym drugiego człowieka i traktującym go zawsze z szacunkiem i uwagą (a przy tym: ta jej dobroć, ta radość były tak naturalne, tak spontaniczne), czyniło z każdego spotkania lekcję, lekcję przyswajaną jakoś tak przez skórę, lekcję, o której dowiadywaliśmy się często po latach, lekcję, która wielu z nas pchnęła w bardzo konkretnym kierunku.

Dziękuję Ci bardzo, Zosiu.
Bądź wiosną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz