wtorek, 18 lutego 2020

Alicja Rasztawicka - Ot tak, z miłości!



Przez ostatni tydzień tak bardzo emocjonalnie związałam się z Pęcławiem, że nie mogę przestać o nim myśleć. Mam w głowie tylko warsztaty, inwencje, niespodzianki, a przede wszystkim każdego Ogniskowicza, który przez te parę dni przebywał razem ze mną w tym magicznym miejscu... Zastanawiam się co się we mnie zmieniło, co się właściwie stało - i już chyba wiem.
Ja się po prostu zakochałam.
Jadąc na obóz, spodziewałam się wiele, ale nie sądziłam, że te 7 dni aż tak zmieni moje postrzeganie rzeczywistości. Poznałam mnóstwo wspaniałych Ogniskowiczów, nawiązałam piękne, szczere relacje. Mam za sobą mnóstwo inspirujących rozmów - o życiu, o sztuce, o najprostszych i najtrudniejszych sprawach. Pamiętam jak bardzo stresowałam się moim warsztatem. Bałam się, że nie spełni moich oczekiwań, że zawiodę i siebie i innych... Teraz wiem, że to wszystko było zupełnie niepotrzebne. Bardzo ważny była ta zmiana, która nastąpiła we mnie przez tę parę dni. To, że wtedy, kiedy było mi bardzo trudno, okazywało się, że nie ma przeszkody nie do pokonania, że za każdym razem podchodził ktoś, kto może mi pomóc. Kto poda mi rękę i po prostu się uśmiechnie. Bo to naprawdę dużo daje. Mam wrażenie, że stałam się częścią jakiejś magicznej wspólnoty. Jestem gdzieś, gdzie każdy jest inny, ma inne pasje, chodzi do innych szkół. A jednak przez ten jeden tydzień wszyscy spotkaliśmy się i... tworzyliśmy. Myśleliśmy. Rozmawialiśmy. Śniliśmy, śmialiśmy się.
A teraz. Muszę odnaleźć się z powrotem w normalnym życiu, pozostawić pęcławskie chwile za sobą. Ale to wcale nie jest łatwe. Ten czas pochłonął mnie, zachwycił. I nie mogę przestać o nim myśleć. Chciałabym przenieść się w czasie i choćby na chwilę wrócić pod pęcławskie palmy. Przeżyć jeszcze raz choć jeden z tych magicznych dni. Gdyby tylko było to możliwe. Ale wiem, że ta ogniskowa miłość, której doświadczyłam, zostanie ze mną do końca życia. I nie przestanę teraz wcale myśleć o Pęcławiu, nie... Po prostu tą wrażliwość, która otrzymałam od Ogniskowiczów w prezencie, będę wykorzystywać każdego dnia.
Ot tak, z miłości!

poniedziałek, 17 lutego 2020

Benedykt Chromiński - Zrzućmy maski, zejdźmy ze sceny




„Nie musimy się zgadzać ze sobą. Nie musimy się rozumieć. Niezrozumienie może się nawet wiązać z szacunkiem. Mam tylko takie drobne i mało znaczące wrażenie, że rozumiem was bardziej niż wy mnie. Nasze drogi nigdy nie będą takie same."
Ten dość smutny wstęp prowadzi mnie do odpowiedzi na pytanie: ile każdy ma w sobie oblicz, których nie rozumie i których nigdy w sobie nie dostrzeże. Dlaczego czasem człowiek decyduje się zmienić tor wydarzeń w swoim życiu stając się niczym innym jak wielką formą nieszczerości.
Rok temu musiałem sobie odpowiedzieć na wiele pytań w sprawie Ogniska. Ten rok pokazał mi jak wiele dało mi Ognisko Teatralne i jak bardzo ukształtowało we mnie ludzkich odruchów. Moja ogniskowa siła dała mi możliwość przetrwania w życiowych tragediach. Rok 2019 był wielkim huraganem kończącym się skromną nadzieją, że kolejne zimowisko da mi kolejną odpowiedź. Na nic innego nie czekałem.
Jestem teraz napełniony różnymi refleksjami i te przemyślenia spisane na blogu są całkowicie szczere, bowiem mottem szczerości jest ,,wyjście ze sceny w odpowiednim momencie".
Scenę opuściłem na warsztacie Konrada, którego scenariusz interpretować można na wiele różnych sposobów. Można powiedzieć, że ten moment był moim osobistym zakończeniem obozu w Pęcławiu. Scena 3 ,,Listu perfumowanego" przewijała mi się przez cały czas, pracując, ucząc się czy rozmawiając z ludźmi. Coraz więcej mogę powiedzieć o człowieku, kiedy z nim porozmawiam tylko chwilę. Coraz mniej jest we mnie nieszczerości, coraz więcej jest we mnie poczucia ogniskowego spełnienia.
Rok temu postawiłem pierwszy krok ku zmianie położenia w moim życiu. Dzisiaj muszę się zastanowić czy nie zrobić kroku w tył. Cofnięcie nie oznacza poddania się czy ucieczki. Moim zdaniem jest równoznaczne z ominięciem przeszkody na torze. Można przecież jeszcze skierować się w bok. Chciałbym mieć wyznaczony cel, nadal liczę, że wyznaczy mi ją życiowa droga, która coraz bardziej kształtuje mnie jako człowieka.
Wiele ludzi widzi we mnie smutek, ludzką tragedię i melancholię. Mogę powiedzieć o tym otwarcie, że zawsze byłem w podobnym stanie, tylko teraz umiem to okazać i z tego wyjść. Liczę, że warsztat Konrada pokaże mnie jako człowieka schodzącego ze sceny, łamiącego kanon, kierującego się na nowy tor. Nowej obserwacji innych na mój uśmiech, moje spojrzenie. Na moje życie.



Angelika Olszewska - Dwie premiery jedna pasja



Po-weekendowo po-premierowo…
Piątek wieczór. Stoję na scenie, trzymając razem z Maciejem Kałachem różowe prześcieradło z napisem „Zatrzymaj się albo odejdę”. To kluczowa scena monodramu „O co biega kobietom”, który napisałam wspólnie z Maćkiem, z którym to przez parę miesięcy wysyłaliśmy sobie regularnie teksty, pomysły, konsultowaliśmy, analizowaliśmy kolejne monologi, postaci… Bawiliśmy się. Tak jak w Ognisku. Szesnaście lat temu. Ile??! Sama nie mogę uwierzyć. Ale tak, z Maćkiem poznaliśmy się szesnaście lat temu na letnich warsztatach teatralnych w Osuchowie, gdzie ja byłam świeżo upieczoną Ogniskowiczką mającą lat 14, a Maciek początkującym studentem, 7 lat starszym, ale już nieźle obeznanym „wyjadaczem obozowym” – czyli po prostu świetnym dramaturgiem, laureatem kolejnych edycji „Szukamy polskiego Szekspira”.
I to wszystko staje mi przed oczami, kiedy Maciek staje razem ze mną na scenie. Śmiejemy się potem, że to był jego sceniczny debiut… W końcu do tej pory zawsze „występował” w napisach tylko jako dramaturg, a przez ostatnie lata, najczęściej jako dziennikarz „Gazety łódzkiej”, w której jest bardzo ceniony za swój talent i… niebanalne poczucie humoru. Poczucie humoru, które połączyło nas podczas wspólnej pracy przy niespodziankach, inwencjach, czy – uwaga! – dodatkowym spektaklu, który zrobiliśmy całkowicie z własnej inicjatywy na obozie w Osuchowie w roku 2004. Była wtedy z nami w grupie niezapomniana Dorota Wolska, która nakręcała nas swoją energią do działania – pamiętam,  że niektórzy śmiali się wtedy z tej naszej „nadambitnej” grupy: nie dość, że dni porządkowe, że niespodzianki, to… Ta grupa wymyśliła sobie jeszcze dodatkowy spektakl a la commedia dell’arte. A ja do tej pory mam w ustach smak mąki, w której się cali umorusaliśmy – był to oczywiście element charakteryzacji... I mam przed oczami niebieską tablicę ze zdjęciami z tego właśnie obozu, która przez długi czas wisiała na korytarzu, jeszcze w naszej starej siedzibie – na Bartyckiej.
Co było najpiękniejsze podczas tych obozów? Ta zupełnie niczym nie skażona, czysta pasja tworzenia teatru i to, że właśnie za tę chęć byliśmy „nagradzani”. I nam to sprawiało niebywałą przyjemność. To spacerowanie osuchowskimi alejkami, szwędanie się po ogrodzie i zastanawianie, gdzie by można było zrobić niespodziankę, o której nikt jeszcze nie pomyślał… I jedno wspomnienie z tego czasu też jest we mnie w tym momencie bardzo wyraźne – kiedy spacerowaliśmy razem z Maćkiem (poszukując inspiracji 😉 i zobaczyliśmy kawał pustego basenu. Maciek wpadł na pomysł, żeby zrobić spektakl o chomikach, które są tam uwięzione jak w klatce. Ten pomysł na pewno był jeszcze o wiele ciekawszy i mądrzejszy, ale tyle z tego zapamiętałam…
A co zapamiętałam najbardziej z tego obozu? Że jeśli się bardzo chce, to pomimo przeciwności, można razem stworzyć coś pięknego. I ta nauka zawsze wraca, jeśli już raz jej zawierzymy. W naszym zawodzie nieustannie napotykamy trudności. Ale co pozwala nam je zwalczyć? Wiara w to, co robimy oraz przyjaciele, którzy nas wspierają. A na mojej drodze artystycznej nieustannie spotykam przyjaznych ludzi… Ludzi, których poznałam właśnie w Ognisku Teatralnym „U Machulskich”. I muszę dodać, że to halinistyczne „Pokochaj pokonywanie trudności” nieustannie do mnie wraca. Szczególnie, odkąd zaczęliśmy razem z mężem Mateuszem Olszewskim, którego przecież również poznałam w Ognisku😉 tworzyć własne projekty. Ale jeśli przy takim wspólnym projekcie, pojawiają się kolejne, dobre dusze, chcące pomóc i razem coś stworzyć, to wszystko zaczyna nabierać odpowiedniego kształtu i kolorytu.
Wymyślić, że napisze się razem sztukę jest dosyć łatwo. („Nie sztuką jest mieć pomysły, sztuką jest umiejętność ich realizacji”- a to zdanie odbijające się rykoszetem, przez lata wisiało na tablicy korkowej Bartyckiej.) Faktycznie napisać tę sztukę – no, to już jest trochę trudniejsze. Ale wyprodukować sztukę, którą się razem napisało, zrobić premierę w teatrze i zebrać na każdy spektakl ponad komplet widowni (a w tym akurat znów pomogła nam nasza była „uczennica” z Ogniska – niezastąpiona Agata Przygodzka, projektująca niezwykłego uroku grafiki do ulotek i plakatów), to…. To już jest coś, co nazywam spełnieniem marzeń, bo „marzenia są czymś, co jest w zasięgu naszych możliwości, ale trochę przekracza” (o.A.Szustak). I to właśnie się wydarzyło. Po raz pierwszy wydarzyło się to w we wrześniu w Teatrze Nowym w Łodzi, gdzie premierowaliśmy w „Scenie pod sufitem”, a następnie w Warszawie, w „Promie Kultury”, w którym to 7 lutego odbyła się nasza premiera warszawska.
Co było dla mnie w tym wypadku największym wyzwaniem? Technika – czyli dźwięk i muzyka, bo to „konik” mojego męża, który dzięki studiom reżyserskim ma to wszystko „w małym palcu”, a dla mnie to prawie „czarna magia”… Ale tak się złożyło, że dokładnie w tym samym dniu, Mateusz miał próbę generalną przed swoją premierą „Oskara i Pani Róży” w Teatrze L. Solskiego w Tarnowie, gdzie… Znów pracował „z ekipą ogniskową”. Za muzykę odpowiadała niezastąpiona Zuzia Falkowska, a główną rolę grał nasz ogniskowy „zdolniacha” – Filip Kowalczyk. A dyrektorem teatru jest Marcin Hycnar, który kiedyś również był na obozie w Osuchowie jako młody dramaturg. Więc w zasadzie mieliśmy dwie premiery w jeden weekend, i to w różnych miastach… A jak jeszcze dziecko zachoruje (to mi było trudno sobie wyobrazić za czasów, kiedy jeździłam na obozy😉, a Ty przecież nie odwołasz spektaklu i musisz stanąć na wysokości zadania: dogadać się z akustykiem i oświetleniowcem, nawet jeśli nigdy w życiu nie posługiwałaś się „ich językiem”…) I co było najzabawniejsze z całej tej sytuacji – to właśnie „problemy techniczne” okazały się w tym wypadku największym atutem. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że akustyk i elektryk spóźnili się na spektakl… I z tego spóźnienia powstała zupełnie nowa, improwizowana scena „rozgrzewki” przed biegiem (osią spajającą fabułę jest 10-kilometrowy bieg, na którym spotykamy kolejne postaci). W życiu nie widziałam tylu ludzi w garniturach i garsonkach, ochoczo biorących udział w zbiorowej rozgrzewce. A potem sobie uświadomiłam, że tego właśnie uczyła nas Halina Machulska. Działania „tu i teraz”, korzystania z okoliczności, które nas czasem zaskakują.
I tylko takie wyzwania, to pokonywanie własnych ograniczeń to jest coś, co sprawia, że się rozwijamy. I tego też nie można nigdy odpuścić. Nie można siąść na laurach, powiedzieć „ to już umiem”. W momencie, kiedy aktor uzna, że już nie musi szukać, kończy się jego aktorstwo. I to chyba też powtarzał jeden z instruktorów. Jakub Kamieński?... Chyba tak. On był zawsze „tu i teraz”, nawet w swoich barwnych opowieściach z życia aktora, których z lubością słuchaliśmy na zajęciach.
A „O co biega kobietom” gram już w ten piątek w Starych Babicach i… Nawet powiedziałam Mateuszowi, że teraz już dam radę sama. Ale on przyjedzie. Bo jeśli tylko może, stara się mnie wspierać. I to jest też coś, co wynosi się z Ogniska…

Na koniec chciałabym chyba powiedzieć dwa słowa: ”Halino, dziękuję.” I dziękuję w imieniu tych wszystkich, których spotykam na swojej drodze artystycznej i którzy są tak wspaniałymi ludźmi. Gdyby nie Halina, pewnie by nas tylu aż nie było „z tej mafii” – jak mawiają niektórzy 😉. A jeśli już w niej jesteśmy, to mamy jedno, ważne zadanie. Nieść dalej te wartości, które wynieśliśmy „naście”, niektórzy „dziesiąt” lat temu, wchodząc do kręgu „KMT”, bo to „szlachectwo” naprawdę zobowiązuje. 



niedziela, 16 lutego 2020

Helena Tokarz - Na wyspie



Na wyspie

Niezapisane chwile
Niezapisane myśli
Niezapisane motyle
W głowie je jeno wyślij
W miejsce w naszej krainie
w której czują się wszystkie
Jakbyśmy byli czyści
I czystą mieli kartę
Jak łąka i kwiaty otwarte
Jest miejsce na piękno dobroci
Na łzy wrażliwości człowieka
Tu nikt nie ozłoci nikogo
Kto tylko na złoto czeka
Tu połamane serca
Poobijane kolana
Od rana aż do wieczora
Młoda fantazja uśmierca
I chociaż czasem chcę uciec
Do starych dobrych koszmarów
To nie chce być tutaj krócej
Bo tu jest mi zawsze mało
Niezapisane chwile
Niezapisane myśli
Niezapisane motyle
Ten sen tak się pięknie przyśnił
I skończył się pięknie także
I on się już mnie nie zlęknie
I będzie zakłócać jaźnię do końca
do ostatniego zachodu słońca

piątek, 7 lutego 2020

Karolina Niewiadomska - Inspirujące spotkanie z Singerem



Warszawa. To bez wątpienia ogromne miasto o wielu twarzach (jak również niezwykle bogatej historii). To właśnie tu, tymi drogami, którymi my dziś poruszamy się zupełnie obojętnie, kiedyś wielcy artyści spacerowali w poszukiwaniu inspiracji, co dla mnie osobiście jest niesamowite jak tylko o tym pomyślę, bo czy to nie cudowne? Znajdować się tylko w innym czasie, ale stanąć dokładnie w tym samym miejscu co ludzie, których twórczością się zachwycamy, i poczuć z nimi bardzo specyficzną więź. Jednym z nich był Isaac Bashevis Singer, który miał okazję żyć w stolicy w pięknym (ale też trudnym) XX w. Jak każdy laureat nagrody Nobla, wydawać się może obcy, na swój sposób nawet nieludzki. Jednak pani Agata Tuszyńska postawiła przybliżyć jego biografię. Pokazać go jako człowieka, dla którego życie nie zawsze było łaskawe i udowodnić, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy artystami. Zawsze, kiedy myślałam o noblistach na myśl przychodziło mi (błędne i być może niezwykle uproszczone) wyobrażenie wyrachowanego człowieka, nastawionego jedynie na sławę. Dzięki temu, że udało mi się dotrzeć na niesamowicie ciekawe spotkanie z panią Tuszyńską moje postrzeganie przynajmniej jednego z nich, Singera, obróciło się o 180 stopni. Przed spotkaniem o samej postaci wiedziałam bardzo niewiele, więc do Domu Spotkań z Historią wkroczyłam jak zawsze z otwartą głową. I opłaciło się. Usłyszałam tyle mądrych i inspirujących słów. Oczywiście nie zabrakło także zabawnych anegdotek(najbardziej zapadła mi w pamięć ta, w której jego żona, po odebraniu informacji, że Singer został nominowany do nagrody Nobla i przekazaniu mu tej informacji w odpowiedzi usłyszała tylko „Nobel-sznobel, najpierw śniadanie”). Dzięki opowieściom naprawdę poczułam się, jakbym znalazła się w XX-wiecznej Warszawie. Nagle wszystko było niesamowicie blisko; słyszałam śmiechy ludzi na ulicy, poczułam zapach kobiecych perfum, a otaczające mnie kolory były bardzo wyraźne. Ta rozmowa naprawdę podniosła mnie na duchu, i nie chodzi tylko o postać Singera. Patrząc na panią Tuszyńską, która z tak ogromnym zapałem opowiada o postaci, o której napisała książkę, widząc ją jako osobę która robi w życiu to, co lubi, doszłam tylko do jednego wniosku – naprawdę warto gonić za marzeniami.