wtorek, 29 lipca 2014

Natalia Kowalczyk - Kolejny warsztat wszechczasów



      Warsztaty ogniskowe to była, jest i będzie poważna sprawa. Niezależnie czy siedzimy nad nim dwa dni czy dwa miesiące zawsze towarzyszy im coś w rodzaju uroczystego oczekiwania. Za chwilę ktoś uchyli rąbka tajemnicy na swój temat. Nie jest to taka sama swojska, charakterystyczna dla niespodzianek atmosfera podszyta ironicznym pytaniem, które zadaje sobie każdy (a w szczególności grupa robiąca ów niespodziankę) - „Czy ogarnęli(śmy) się na czas?”. W przypadku warsztatu nie ma innej opcji jak stuprocentowe przygotowanie. Przez pół godziny możesz stać się Polańskim, Tarantino czy jakimkolwiek reżyserem. Ja, siebie (oczywiście tylko metaforycznie) nie porównałabym do żadnego z wyżej wymienionych. Nie jestem ani Spielbergiem ani Kubrickiem, a już na pewno nie płodnym-robiącym-jeden-film-w-roku Allenem. Jeśli już mam przywoływać jakieś wielkie nazwisko (ponownie, tylko i wyłącznie w celu kontynuowania mojej metafory) to wspomniałabym o Coppoli. I mówię o nim nie tylko ze względu na moje poddańcze wręcz uwielbienie dla „Czasu Apokalipsy”, ale też dlatego, że ten człowiek przesiedział w buszu (nie tylko dosłownym, ale też intelektualnym) dwa lata, bo ciągle nie mógł wymyślić końca scenariusza doprowadzając tym samym do załamania siebie, swoją rodzinę oraz połowę obsady. Podobne przeżycia (oczywiście na mniejszą skalę) towarzyszą mi w trakcie pracy nad warsztatem. Z tego też powodu pozwoliłam je sobie określić dosyć dobitnym mianem bolesnego porodu. Co najciekawsze, początek jest niezwykle przyjemny. Nagle, mijając jeden z dwudziestu ośmiu przystanków w drodze do domu widzę drzewo. Ów widok przywodzi mi na myśl jakieś pytanie, to pytanie rodzi kolejne itd. I tak od rosłego przedstawiciela flory przechodzę do egzystencjalnej natury człowieka. Mam jakąś wizję, która składa się z niesamowitego wręcz oświetlenia, ciekawej muzyki i porywającej gry aktorskiej. Jestem pewna, że ten warsztat będzie majstersztykiem. Już widzę jak Warlikowski przybija mi piątkę, rektorzy wszystkich Akademii Teatralnych machają i mówią do mnie: „Chodź do nas!”, a w następnym „Dialogu” czytam artykuł o małoletnim następcy Hanuszkiewicza. (Dobrze, nie w następnym. Nie zdążyliby. Pewnie będzie jeszcze w kolejnym). Potem przez tydzień chodzę jak w transie, przygotowując się na pewny sukces i przeżywając moją wizję sekunda po sekundzie. Trochę jak rodzice, którzy oczekują, że ich potomek będzie Marią Skłodowską-Curie/Albertem Einsteinem/Andrzejem Wajdą/Napoleonem Bonaparte/Leszkiem Kołakowskim (niepotrzebne skreślić). Ten etap aczkolwiek wybitnie przyjemny jest, niestety, oparty na lichych dość marzeniach i jakimś zupełnie przypadkowym pomyśle. Dlatego kończy się szybkim i bolesnym zderzeniem z rzeczywistością. Nagle, w trakcie prób o trzeciej nad ranem uświadamiam sobie, że mój biedny, zmęczony aktor mówiący monolog finałowy między jedną a drugą łyżką zupki chińskiej nie jest, niestety jak Gustaw Holoubek, wspomniane wcześniej światła to jeden reflektor i krzywo trzymający się rzutnik, a muzyka mimo, że szlachetna zupełnie nie pasuje do tekstu. Jestem w kropce. Jeśli tak ma wyglądać mój życiowy sukces to dziękuję bardzo. Rezygnuję. Układam w głowie list pożegnalny od mojego warsztatu do pani Ani i ze smutkiem ogłaszam fiasco. W myślach skazuję się na życiową porażkę i widzę rektorów AT, którzy stoją i śmieją ze mnie (Warlikowski nie tylko nie przybija mi piątki, wręcz mija mnie na ulicy niezauważoną). To koniec. Żegnaj sztuko. Przeglądam strony o kursach dla baristy, bo tylko w tym zawodzie widzę dla siebie przyszłość. Jak odrzucona artystka nie rozmawiam z nikim, chodzę przybita, wypijam pięć kaw dziennie i ogólnie zgłębiam meandry szeroko pojętego weltschmerzu. Cały czas sobie powtarzam, że czuję ulgę i zrobiłam dobrze, ale jak zerkam na plakat w śmietniku to coraz bardziej się irytuję. Ten głupi warsztat mnie przechytrzył. Czy może ja przechytrzyłam sama siebie? I tak krok po kroku irytacja przeradza się w potrzebę działania, a potrzeba działania we wznowione próby z aktorami. Ale z zupełnie innym podejściem. Rozważnie odganiam wizję Warlikowskiego i obieram nowy cel: po prostu się wypowiedzieć i pokazać przed innymi. Zupełnie nie wiem jak i kiedy przychodzi premiera, a po niej omówienie, które niezależnie od opinii jest zawsze przyjemne. Przez te pół godziny jestem w centrum uwagi i mogę od innych dowiedzieć się czegoś o sobie. Już niepotrzebny mi artykuł w „Dialogu”. I tak pewnie byłby za krótki. Potem przychodzi okres dekadentyzmu. („Wszystko zostało już powiedziane”, „Cokolwiek zrobię będzie już marnym odtworzeniem tego co było”). Lecz nagle jadąc autobusem na jednym z przystanków widzę drzewo… Reszty już chyba można się domyślić.

niedziela, 27 lipca 2014

Aleksandra Tokarczyk - Szlachectwo zobowiązuje


Pierwszy obóz w Teresinie był dla mnie niesamowitym przeżyciem. Twórcza atmosfera, praca od rana do bardzo późnego wieczora, mnóstwo wspaniałych ludzi, niespodzianki, sztuki, warsztaty. A na sam koniec pytanie, które w każdym, kto choć raz usłyszał je w odpowiednich okolicznościach, wzbudza niesamowite emocje. „Czy chcesz przez sztukę poznawać i kształtować siebie i swoje środowisko?”.
Rok później to pytanie zostało zadane właśnie mnie. Pamiętam, że czekałam na ten moment cały obóz, a kiedy już nadszedł, nie byłam w stanie powstrzymać radości i wzruszenia, kiedy odpowiadałam: TAK!
Trzeci obóz był dla mnie wydarzeniem przełomowym. Odeszłam z Ogniska po 3 latach, które w nim spędziłam (bo szkoła, bo trzeba się uczyć, bo brak czasu, bo inne zajęcia) i przez cały ten rok właściwie nie miałam styczności z tą panującą w Ognisku twórczą atmosferą, z ludźmi, którzy tak dobrze mnie rozumieją. Czy brakowało mi tego? Oczywiście, że tak, ale nie od razu to do mnie dotarło. Dopiero kiedy któregoś dnia przyjechałam zobaczyć warsztat, wpadła mi do głowy myśl – a może by znowu pojechać na obóz? No i pojechałam! A działo się na nim naprawdę wiele. Mnóstwo szczerych rozmów, zaciętych dyskusji, konstruktywnej krytyki, świetnych pomysłów, cudownych momentów, zabawnych kłótni (choć wtedy wcale nie wydawały się zabawne!), wspaniałych ludzi i piękne wspomnienia na całe życie (Andrzej Chyra - https://www.facebook.com/photo.php?v=738952512829352&set=vb.422779867779953&type=3&theater, dziki szał na stole, gadające buty, Mała Miss, Pędrek Wyrzutek, improwizowany polonez, zombie i wieeeeeeeeeeeeele innych! ;>). I kiedy mijały kolejne dni i coraz bardziej docierało do mnie, że przecież w tym roku to ja będę pytać innych, czy chcą przez sztukę poznawać i kształtować siebie i swoje środowisko, zdałam sobie sprawę, że muszę wziąć się w garść, bo przecież jako członek KMT powinnam dawać innym ludziom dobry przykład, bo SZLACHECTWO ZOBOWIĄZUJE! I stojąc w kręgu, patrząc na wzruszenie tych, którzy do niego dołączali, uświadomiłam sobie, że bez tej miłości naprawdę nie można żyć, a przede wszystkim nie można żyć bez tych ludzi, którzy myślą dokładnie tak samo i którzy po odśpiewaniu ostatniego na obozie hymnu ze łzami w oczach jak najbardziej próbują oddalić moment, kiedy trzeba będzie puścić ręce stojących obok kolegów, pożegnać się i odjechać.




czwartek, 24 lipca 2014

Kuba Kisieliński - Mój pierwszy obóz


Tak naprawdę w ogóle nie planowałem wyjazdu na ten obóz. Gdy planowałem z rodzicami wakacje, jakoś pogodziłem się z faktem, że po prostu nie ma możliwości, abym spędził te dwa tygodnie w pałacu w Teresinie. Aż nagle, na którychś z ostatnich sobotnich zajęć, gdy poszedłem do sekretariatu Ogniska, Pani Ania zapytała, czy jadę na obóz. Odpowiedziałem, że niestety, ale raczej nie w tym roku nie, może w przyszłym. Znów zrobiło mi się trochę smutno, jakoś tak się rozgadałem, okazało się, że jest jedno wolne miejsce na I turnus. Zaraz, wolne miejsce, mogę pojechać?

No i pojechałem. Oczywiście, na ostatnią chwilę, ledwo zdążyłem się spakować, ale… jednak. To już coś. A kiedy zobaczyłem, w jak niesamowitym budynku będę mieszkać (dworek w Teresinie), aż podskoczyłem z radości. Plan zajęć przeszedł moje wszelkie oczekiwania. To nie miał być kolejny nudny obóz, na którym będę smażył się na plaży i słuchał wrzeszczących dzieci albo siedział w pokoju czekając na powrót do domu. W ciągu dnia nie miałem ani chwili wytchnienia, próby do pokazów i niespodzianek zmuszały mnie do wysilania i tak już zmęczonego przez cały rok szkolny mózgu.

Ale nie o tym tak naprawdę chcę napisać. Pragnę się podzielić swoimi wrażeniami dotyczącymi ludzi, których tam spotkałem, bo na dobrą sprawę to było tam najpiękniejsze. Na pierwszy turnus jechały tylko dwie znane przeze mnie osoby. Pozostałe 59 osób było mi kompletnie nieznane, ale jak się później okazało, nie było to żadną przeszkodą. Pomimo tego, że byłem chyba jednym z młodszych uczestników obozu, ze wszystkimi dogadywałem się bez problemu. Nikt nikomu nie przeszkadzał, każdy się liczył z opinią innych. Nawet, gdy ktoś miał inne zdanie, nie był atakowany, tylko rozpoczynała się konstruktywna, kulturalna dyskusja. Nie zapomnę momentu, gdy mieliśmy przygotować niespodziankę, a przez większość przeznaczonego na próby czasu poświęciliśmy na rozmowy o np. reinkarnacji. Teraz wydaje mi się to zabawne, ale wtedy czułem się… dobrze. Lepiej, niż na co dzień, lepiej niż w szkole, w której, pomimo tego, że mam dużo przyjaciół, nie jestem w stanie robić z nimi tylu ciekawych rzeczy. Tutaj, w Ognisku, nikt nie jest egoistą. Tutaj każdy liczy się z opinią drugiej osoby, zawsze myśli o jej uczuciach. To niesamowite, że w świecie, w którym wciąż spotykamy ludzi mających na uwadze tylko swoje dobra i interesy istnieje jeszcze parę osób chcących to zmienić.

Dziękuję Wam wszystkim!

 

niedziela, 20 lipca 2014

Hanna Śmiałowska - Poobozowa zaduma


       Tegoroczny obóz w Teresinie był dla wszystkich ogniskowiczów pełen pracy. Pracy twórczej, co wcale nie znaczy lekkiej. Wszyscy chodziliśmy bardzo zmęczeni, ale każdego dnia gotowi do wymyślania i kreowania nowości. Dla tych, którzy po raz pierwszy doświadczyli magii teresińskiego pałacu, na pewno wszystko, co się działo było szokujące. Jednak jestem przekonana, że był to pozytywny szok. Ten zupełnie nowy świat, w którym żyli przez dwa tygodnie mógł wywrócić ich „normalny świat” do góry nogami. W moim przypadku tak właśnie było, mimo że na obóz pojechałam po raz czwarty. W tym roku miałam zaszczyt zostać komendantem obozu, co sprawiło, że uczucia wszystkich obozowiczów odbierałam za zdwojoną siłą, ponieważ czułam się za nich odpowiedzialna. Bycie komendantem wymaga ogromnej samoogranizacji, umiejętności wprowadzenia dyscypliny i chęci pomagania innym, a zwłaszcza najmłodszym, których trzeba wprowadzić w ten niesamowity świat i atmosferę, wytłumaczyć im o co tak naprawdę chodzi i na czym to wszystko polega oraz przede wszystkim pomóc im, gdy tego potrzebują. Muszę przyznać, że było naprawdę ciężko. Momentami nie dawałam sobie rady z ogarnięciem wszystkich ludzi, widziałam, że nikt mnie nie słucha, że nie potrafię pomóc wszystkim, którzy tego potrzebują. Byłam zdenerwowana na ogniskowiczów, ale przede wszystkim na siebie. Zdarzały się momenty zwątpienia, rezygnacji i płaczu, ale zawsze w takiej chwili pojawiał się jeden z przyjaciół, przytulał, pocieszał i podnosił na duchu. To jest właśnie magia Ogniska, że tworzy ludzi, którzy w każdej chwili z całego serca, bezinteresownie chcą Ci pomóc. Dzięki tym doświadczeniom nauczyłam się, pracy z ludźmi, że nie można zbyt przejmować się problemami, należy trzymać emocje na wodzy, gdy coś nie wychodzi, a przede wszystkim, że trzeba mieć ogromną cierpliwość do ludzi. Tego wszystkiego życzę każdemu przyszłemu komendantowi.
       Na tym obozie mieliśmy bardzo wysoki poziom artystyczny i cieszę się, że mogłam zobaczyć tyle niesamowitych, dających do myślenia, zabawnych i świetnie dopracowanych niespodzianek oraz sztuk. Teraz, gdy wróciłam do domu po dwóch tygodniach nieustannego myślenia, tworzenia i dyskutowania, mój mózg nie wie co ma robić. Ja sama nie wiem, co mam ze sobą począć. Ten panujący na obozie gwar, który jeszcze kilka dni temu doprowadzał do szału, teraz bardzo by mi się przydał i z pewnością poprawił humor. Już brakuje mi wczesnego wstawania, wymyślania niespodzianek i widoku tych wszystkich zmęczonych, ale uśmiechniętych twarzy. Jestem bardzo zadowolona, że mogłam spędzić dwa tygodnie wśród wszystkim moich przyjaciół, z którymi znam się już nawet 5 lat oraz poznać mnóstwo utalentowanych i ciekawych osób, na które w innych okolicznościach nie zwróciłabym uwagi. Obóz to czas, w którym otwieramy się przed innymi, przed sobą, możemy wykorzystać każdy swój talent i zauważyć, że każdy z nas jest wyjątkowy.
       Każdy z nas ma też swoją poobozową zadumę. Bo jak tu nie dumać, gdy w tak krótkim okresie doznajemy tylu różnych emocji, dowiadujemy się mnóstwa nowych rzeczy, spotykamy ludzi, którzy wywracają nasze życie do góry nogami, a potem tak nagle trzeba się z nimi rozstać i wrócić do codzienności. To też dumamy, rozpamiętujemy, wspominamy każdą wesołą chwilę, zastanawiamy się nad tym co przeżyliśmy, żeby tylko jak najdłużej pozostać w tym cudownym świecie. Według mnie, to jest właśnie magia obozu: nie ważne, ile przykrości Cię na nim spotkało, jak źle się czasami czułeś, jak byłeś niezadowolony-i tak ostatniego dnia nie będziesz chciał skończyć śpiewać ostatniego hymnu, puścić skrzyżowanych rąk kolegów, przestać się przytulać, a najbardziej nie będziesz chciał wsiąść do samochodu, który zabierze Cię do domu, ponieważ po tych dwóch tygodniach, to Pałac w Teresinie jest Twoim domem.