Celem naszego
spotkania jest rozmowa o wychowaniu przez sztukę.
Nie tylko spotkania, ale naszego życia.
To prawda. Czy syn Juliusz
Machulski był pierwszą ofiarą takiego wychowania?
Dobre określenie, ponieważ poznał i dobre i złe elementy tej
edukacji. Złe, bo nie było mnie w domu i zostawał sam. Oświadczył nawet, że nie
pójdzie do Ogniska, bo Ognisko kocham bardziej od niego. Wtedy się
zreflektowałam i zaczęłam go namawiać. Nie chciałam go zmuszać. Zrobił tak, jak
wybrał i ważne, że to była jego decyzja. Kiedy Ognisko już funkcjonowało, przyjechał
na obóz. Ale nie w charakterze uczestnika, tylko założył kabaret „Pod pachą” i
stworzył sobie nową drogę. I na dobre mu to wyszło. Warto pozostawiać dzieciom wolność
wyboru, nawet jeżeli my mamy do tej wolności zastrzeżenia. Uważam, że otwartość
na samodzielność dziecka i tolerancja konsekwencji tej samodzielności to ważne
elementy edukacji. Julkowi to bardzo dobrze posłużyło, bo jest niezwykle
samodzielny.
W jakim wieku zaczął
uczyć się samodzielności?
Od dziecka. Zawsze liczyliśmy się z jego opinią, pytaliśmy, czy
pojedzie z nami na obóz, czy z kolegami na wakacje. Robił tak, jak zdecydował.
Sam wybrał liceum i studia. Wiem, że dojrzałość Julka wynika z tego, że on
bardzo wcześnie samodzielnie podejmował decyzje. Oczywiście rozumiał też, że
musi brać pod uwagę dobro innych oraz ich opinie. Nie przypominam sobie żadnej
konfliktowej sytuacji między mną a Julkiem, która mogłaby zepsuć nasze relacje.
Jako nastolatek nie
buntował się?
Robił to, co chciał, bo myśmy nie buntowali się przeciw jego
decyzjom. Byliśmy przykładem jak można rozwiązywać różne sytuacje bez kłótni.
Dzięki temu, że miał
przestrzeń, to się głupio nie buntował. Dobrze to rozumiem, bo moi rodzice również
dali mi sporo wolności, a z drugiej strony tyle zaufania, że nie czułam żadnej
potrzeby buntu.
Sprawa zaufania jest ogromnie ważna. Zaufanie buduje się w
dzieciństwie i ono rośnie razem z dzieckiem i dojrzewa wraz z człowiekiem dorosłym,
trwa. Zresztą w podobny sposób wychowywała mnie moja mama, która była dobrym, mądrym
człowiekiem. Pamiętam, gdy wróciłam z pierwszego obozu, na którym nastąpiła u
mnie gruntowna przemiana. Na korzyść.
Ile pani miała lat?
16. Przedtem wybuchały konflikty z moją starszą siostrą, z
innego ojca. Miała pretensje, że ojciec mnie faworyzuje, więc się buntowałam
przeciwko jego niesprawiedliwości. A jak wróciłam z tego obozu, to mama po
jakimś czasie powiedziała: Halinko jak ty się zmieniłaś. Nie kłócisz się, nie awanturujesz, robisz
wszystko, co trzeba i jesteś taka zrównoważona. Sama też zauważyłam, że jestem
spokojniejsza. Podczas wyjazdu przeżyłam rodzaj oczyszczenia, bo tam rozmawialiśmy
o cechach charakteru, postawach wobec innych ludzi, zachowaniu wobec rodziców. Dzięki
temu, poznałam odpowiedzi na pytanie, kim jestem.
Sama pani doszła do
tych odpowiedzi?
Nikt nam niczego nie narzucał. To były tylko dyskusje, ale słuchając,
wyciągałam wnioski. Znaleźli się tam mądrzy pedagodzy i niewiele starsze ode
mnie studentki, takie harcerki, choć z harcerstwa nie były.
Co pani rozumie przez
hasło „harcerki”?
Wyobrażałam sobie harcerkę na podstawie lektury Kamińskiego
„Kamienie na szaniec”. Osoba, która była w Szarych Szeregach, w Powstaniu,
walczyła z przeciwnościami, miała siłę charakteru, miłość do ojczyzny, wierność
swoim ideałom. Wszystko to, co potem jako harcerka starałam się realizować. I
co wciąż jest dla mnie ważne, choć świat dziś inaczej wygląda, wszystko się
dewaluuje. Żyję tak długo, że byłam świadkiem wielu epok. W każdej są inne
kryteria, inne oceny, inna filozofia. Ale ja się do nich nie naginam.
Kiedy pojawiła się
pasja pedagogiczna?
Na podwórku, bardzo wcześnie. Pasje, które wymagają
dojrzałości, doświadczenia i wynikają z wewnętrznej potrzeby, muszą być
wcześnie odkrywane. Miałam może 7 lat, młodsze dzieciaki 4 albo 5. Byłam
podwórkowym liderem i czułam potrzebę pracy z młodszymi koleżankami. Z
chłopakami się biłam, gdy napadali na małe dziewczynki. Starałam się być dla
nich konkurencją, do tego stopnia, że się przebierałam za chłopaka. Najpierw
się śmiali, a potem podziwiali, bo chodziłam po drzewach i po płotach. Chciałam
ich jakoś do nas przyciągnąć. Jak robiłam przedstawienia, to chciałam, żeby
wszyscy przychodzili. I dziewczynki i chłopcy.
Czy udał się projekt
zjednoczenia wszystkich przy teatrze podwórkowym?
Przychodzili, bo ja robiłam różne widowiska, jednym razem
niby film, innym razem cienie. Często występowałam sama. Miałam to po ojcu, bo
był uzdolniony aktorsko. W wojsku występował i mama poznała go jako aktora. Od
początku lubiłam teatr i lubiłam integrować ludzi. Jako nastolatka dogadałam się
z tymi chłopakami, słuchali moich pomysłów i pomagali robić teatr. Nasza
działalność na podwórzu była bardzo rozbudowana.
Dlaczego Ognisko
powstało dla nastolatków w wieku 13-18 lat?
Bo to jest wiek przewrotu, podejmowanych decyzji o przyszłości,
kiedy człowiek zaczyna myśleć kategoriami dorosłego. Przynajmniej mu się
wydaje, że tak jest. Zadaje sobie ważne i trudne pytania, kim jestem i co
będę robił w przyszłości. Wiek, kiedy
łatwo zrobić głupstwo, które może położyć kres marzeniom.
Pasja uczenia
zaprowadziła panią na studia pedagogiczne.
Studia pedagogiczne są ważne, bo ktoś bez przygotowania niech
lepiej nie uczy. Może szkodzić, nawet nie wiedząc o tym, że szkodzi.
Mam wrażenie, że
pedagog uczy się w miarę uczenia kogoś.
Ja bym powiedziała, że jak ktoś jest nastawiony na uczenie,
to chłonie z pedagogiki to, co go interesuje. Dyplom otwierał mi przestrzeń, bo
wszyscy pytali o kwalifikacje.
Ale moja teza jest
taka, że pedagogiem trzeba się urodzić. Studia mogą wspomóc, ale nie osobę,
która nie ma predyspozycji.
Tak jak do zawodu aktorskiego trzeba mieć predyspozycje.
Studia mogą tylko nauczyć
aktorskiego warsztatu.
Albo można nie mieć studiów. Tak samo z pedagogiką. To
rodzaj sztuki. Być dobrym pedagogiem, to być artystą. I takich cenię
najbardziej. Dobrych aktorów jest dużo, ale dobrych pedagogów nie tak wielu.
Czy miała pani
dylemat aktorstwo czy pedagogika?
To był dylemat. Brakowało mi pogodzenia tych dwóch dróg. Studiowałam
pedagogikę i grałam z powodzeniem w spektaklach amatorskich. Za rolę Agafii w
Ożenku dostałam jakąś nagrodę. Gdy zamknęli naszą stołówkę poszłam kilka razy
na obiad do szkoły aktorskiej, a później na egzaminy. Dostałam się i to był punkt
zwrotny.
Kiedy zdała pani
sobie sprawę, że przez teatr można uczyć?
Gdy prowadziłam drużynę harcerską ciągle organizowałam przedstawienia.
Zaczęłam w podstawówce, a w szkole średniej byłam za to ogromnie ceniona.
Zawsze robiła pani
teatr edukacyjny?
Tak, bo te dzieciaki będą cudownymi ludźmi. Będą znajdywali
środki do przekazywania swojej wiedzy o świecie, o człowieku, o tym, jak żyć.
Poprzez teatr, improwizacje zbliżamy się do pytań o sens życia. Od dziecka
szłam tą drogą i jako dorosła osoba mogłam realizować to na poważnie. Całe moje
życie o to się opiera, bo ja się rozmiłowałam w tej pracy.
Całe życie
odbyliście wspólną drogę z panem Janem Machulskim. Od czego się zaczęło?
Od tego, że zaczął mnie podrywać. Ja zaczynałam
pierwszy rok wydziału aktorskiego, a on czwarty i spotykaliśmy się na stołówce.
Widziałam, że dziewczyny go adorują, więc towarzystwo nie dla mnie. Ale on mnie
obserwował i gdy jadłam zupę wiśniową i nie miałam co zrobić z pestkami, on podsunął
popielniczkę. Potem zapytał, czy pozwolę się odprowadzić. I systematycznie zaczął
mnie odprowadzać.
Czy już
wówczas rozmawialiście o teatrze?
Oh tak! To było najważniejsze. Chłonęłam wszystko,
co mówił. Zaimponował mi swoją wizją teatru i fascynacją Juliuszem Osterwą,
nawet chyba pisał coś na ten temat. Mieliśmy mnóstwo wspólnych tematów,
czytaliśmy, wymyślaliśmy.
Jan
Machulski już jako młody człowiek chciał być kimś więcej, niż aktorem?
Wcześniej też był w harcerstwie i podobnie jak ja
miał rozbudzoną potrzebę pracy zespołowej, społecznikowskiej. Bywał na obozach,
miał masę wielbicielek i wielbicieli, ludzi, którzy chętnie z nim współpracowali.
Połączył nas Osterwa i już nie mogliśmy
się rozstać. Po studiach Janek zaangażował się do teatru w Olsztynie, a gdy
okazało się, że jestem w ciąży, to postanowiliśmy wziąć ślub.
Nieprzypadkowe
jest imię waszego syna, bo Juliusz na cześć Juliusza Osterwy. Co z idei Osterwy
było dla was najbardziej inspirujące?
Osterwa szukał kontaktu z widzem, tworzył swój
teatr o wysokim morale. Kładł silny nacisk na edukację. Uważał teatr za
miejsce, które można porównać w pewnym sensie z kościołem, bo kościół też ma
aspiracje edukacyjne. Potem w Lublinie założyliśmy teatr Reduta 61 kontynuując
przedwojenne idee Osterwy.
Skąd
energia, żeby zakładać teatr?
Od samego początku to też nas łączyło. Mieliśmy energię
do realizacji marzeń. Marzyliśmy, żeby założyć teatr i tak się stało. Ówczesny
dyrektor lubelskiego teatru pozwolił nam na 4 piętrze rozpocząć naszą
działalność. Po spektaklu rozmawialiśmy z widzami, często stawialiśmy
prowokacyjne pytania, żeby wywiązała się ciekawa dyskusja. Poprzez emocjonalne
zaangażowanie można osiągnąć lepsze wyniki edukacyjne.
Dlaczego
wybraliście sztukę Żeromskiego „Uciekła mi przepióreczka”?
Byliśmy związani z tą sztuką już od początku
znajomości, bo rozmawialiśmy o tym, że powinniśmy oboje w niej zagrać. Poprzez
role mogliśmy wypowiedzieć nasze poglądy o tworzeniu, pracy, miłości,
poświęceniu dla idei. Budujące przeżycie, bo po spektaklach odbywały się żywe
dyskusje. Było o czym rozmawiać i o co się spierać. Dużo jeździliśmy po
mniejszych miastach, gdzie nie było teatru.
Żeby jak
Osterwa nieść kaganek oświaty?
Tak. Ważne, żeby zawieźć teatr ludziom i rozmawiać
o wyborach bohaterów i konsekwencjach. Dzięki temu odbyliśmy wiele wspaniałych
spotkań. Poza dużymi ośrodkami jest głód teatru, więc później też już z Teatrem
Ochoty bardzo chętnie jeździliśmy. Żywy odbiór potwierdzał słuszność naszych
idei.
Przyglądając
się działalności Ogniska widzę bardzo silny wpływ Janusza Korczaka. Kiedy się
pani spotkała po raz pierwszy z myślą Korczaka?
Oj dowiedziałam się o nim bardzo wcześnie, mówiło
się o nim, znaliśmy jego losy, wiedzieliśmy jak zginął i jakiej się sprawie
poświęcał. W sensie duchowości to postać, która stała najwyżej z pedagogów,
których poznałam. Do tej pory czytam wszystkie książki, które dotyczą Korczaka.
Skąd myśl
Korczaka do pani trafiła?
Przed wojną słuchałam jego audycji w radio. Radio
było w naszym domu cały czas włączone, a
Korczaka mi się chciało słuchać. Musiał mówić ciekawie, skoro udało mu się
zatrzymać mnie przy odbiorniku. Potrafił rozmawiać z dziećmi.
Uczono o
Korczaku po wojnie?
Byli profesorowie, którzy doceniali wartość jego
idei.
Ale jego
idee brzmiały dość abstrakcyjnie w tamtych czasach: poszanowanie dziecka, prawa
dziecka. Świat taki nie był.
Myślę, że niestety i teraz często taki nie jest.
Ale wtedy
jeszcze bardziej nie był.
No tak, pamiętam jak były traktowane dzieci
żydowskie i moi koledzy niechętnie się z nimi bawili. Ja nie miałam żadnych
uprzedzeń, bo moi rodzice ich nie mieli. Tolerancję się wynosi z domu.
Przedwojenna Łódź była wielokulturowa. Żydów było mnóstwo i mielibyśmy trudne
życie, gdyby nie było dobrej komunikacji. Moja mama ze wszystkimi sąsiadkami
była w bardzo dobrych relacjach, pomagała im, one jej. Miała bardzo otwartą
postawę i mogła pogodzić Niemców, Żydów i Polaków. Widziałam dobry przykład.
Co przejęła
pani z myśli Korczaka?
Trudno zdefiniować jednym zdaniem, bo tam jest
tyle inspiracji, że wciąż studiuję jego program. Ogromne bogactwo mądrych
doświadczeń. Podobała mi się siła poświęcenia, bo on w ogóle nie był nastawiony
na jakieś korzyści osobiste. Wzorowy przykład na to, że praca na rzecz dzieci
jest satysfakcjonująca. Był zadowolony, kiedy mógł innym sprawić radość. Nie
oczekiwał zapłaty ani rewanżu. Robił to z potrzeby swojego emocjonalnego
nastawienia na człowieka. Ta filozofia zawsze jest mi bliska. Polska jest
miejscem gdzie się urodził, wychował i zostawił tak wiele śladów, bo nie
zajmował się tylko żydowskimi, ale wszystkimi opuszczonymi dziećmi. Z jego
pamiętników wiem, że miał niedobry kontakt z ojcem i jakoś sobie z tym radził.
Zwiększyło to jego siłę ducha. Jeśli ktoś mu dokuczał, to nie pozwalał sobie,
żeby tak samo niegodnie się zachowywać. I to było piękne.
Gdy
powstawało Ognisko przydały się też konkretne pomysły Korczaka. Dziecięca
demokracja, budowanie wspólnoty, poczucie odpowiedzialności.
Ten rodzaj aktywności Korczaka był dla mnie
najlepszym przykładem. I jego bezinteresowność, niezwykle cenna w relacjach z
dziećmi i nastolatkami. Miał ogromną ilość wychowanków i byli jego wielką
radością. I to też jest moją największą radością, o to jest Julek zazdrosny.
Że
wychowała pani tyle dzieciaków?
Że są moją radością. Przeżywam ich sukcesy i
martwię się, gdy źle się dzieje. Czuję się emocjonalnie związana. Emocjonalność
jest niezwykle cennym elementem osobowości człowieka. Trzeba ją rozwijać, rozbudzać.
Najgorzej, gdy się ją zamyka i pokazuje, że nie warto być emocjonalnym, bo się
nie opłaca. Nie bycie emocjonalnym przynosi korzyści i młody człowiek w to
brnie. Rodzice i szkoła w tym utwierdzają. Telewizja też.
Choć dziś telewizja
jest budowana głównie na emocjach, ale sztucznie wykreowanych.
Tak jak źle ukierunkowany teatr.
Ognisko
powstało, gdy była pani dojrzałą kobietą.
Miałam już sporo doświadczeń aktorskich i
reżyserskich, pedagogicznych i harcerskich na polu pracy z dziećmi. Miałam
ochotę pracować z młodzieżą, a w domu kultury było mnóstwo niewykorzystanej
przestrzeni. Na ogłoszenie stawiła się cała grupa dzieciaków z podstawówki z
kluczami na szyjach. Zrobiliśmy wspólnie jeden spektakl i nie chcieli odejść.
Zostali. Zrobiliśmy następny. Zaczęły się również regularne zajęcia. Praca w
Ognisku stała się połączeniem moich wszystkich dotychczasowych doświadczeń.
Jakim
kluczem dobierała pani instruktorów?
Moją pracę zaczęłam bardzo wcześnie i łatwo mi
było rozpoznać, czy mogę mieć do kogoś zaufanie. Intuicyjnie czułam, z kim powinnam
współpracować. Przede wszystkim musiałam tych ludzi znać z wcześniejszych ich
prac. Nie śpiewam, więc potrzebowałam kogoś od muzyki i trafiła się pani
Manczarska, która robiła to zawodowo. Profesor Gawęda znalazł się w naszym
gronie jako aktor, ale zorientowałam się, że jest niespełnionym pedagogiem.
Miał głębokie poczucie, że być pedagogiem, to coś, co warto w życiu robić i miał
dar uczenia. Ognisko mu bardzo dużo zawdzięcza.
Chcieli też
uczuć niezrealizowani aktorzy po prostu szukający pracy.
Dzieciom należy proponować instruktorów, którzy
przede wszystkim są pedagogami i ponadto mają inne talenty, muzyczne, taneczne.
Trafiały tam
różne osoby i nie zawsze się pani z nimi zgadzała.
Często się spierałam, ale to znaczyło, że możemy
prawdę trzymać na pierwszym planie. Nie mogłam udawać, że czyjeś zachowanie
jest w porządku. To byłaby obłuda.
Ale miewaliście
też różnice zdań artystyczne.
A tak! I to też trzeba uszanować. Ja nie posiadam
wszystkich umysłów, które pozwolą mi wszystko rozstrzygać. Uważałam, że
konflikt nigdy nie jest sposobem na rozwiązanie problemu. Gdy pojechałam do
Anglii i odkryłam dramę, znalazłam rewelacyjną pomoc w rozwiązywaniu problemów.
Improwizacja doskonale pokazuje jak i dlaczego problem się stworzył i jak szukać
dobrego rozwiązania. Więc szukamy, jedna scena, druga, trzecia i dopiero przy
czwartej coś się objawia. Drama to nowy etap mojego uczenia się.
Co drama
daje nastolatkom?
Nastolatki mają ogromną potrzebę robienia ze
wszystkiego konfliktów. Emocjonalna potrzeba i brak doświadczeń. Drama pomaga
przygotować się do boksowania ze światem.
Czego pani
chciała uczyć młodzież z Ogniska?
Siły charakteru, odwagi, poczucia
odpowiedzialności, prawdy w swoim przechodzeniu przez życie. Żeby przykrej
prawdy nigdy nie mówić w złości, tylko w spokoju, bez kłótni. Ale zawsze prawdę.
To od początku było dla mnie jasne.
Kształtowanie
moralnego kręgosłupa, budowanie charakteru? Jak ma się do tego sztuka?
Bardzo dobrze ma się do tego sztuka. Rozwija
wyobraźnię i kreatywność, a mądrze prowadzone zajęcia artystyczne kształtują
osobowość i charakter. Wiem, bo byłam i harcerką i aktorką.
Co daje połączenie
teatru z harcerstwem?
Wątek odpowiedzialności za swoje życie i swoje
otoczenie. Aktor jest odpowiedzialny za to, co przekazuje widzom. W naszym teatrze
temu służyły między innymi dyskusje po spektaklach. Jak się grało
hochsztaplera, to potem się mówiło, jakie skutki przynosi bycie takim
człowiekiem. To pobudza emocje i wzbudza refleksję, czy warto tak żyć, dlaczego
akurat dziś obejrzałem ten spektakl, może ja też jestem hochsztaplerem. Budzi
się autokrytyka.
W Ognisku
każdy nastolatek ma rozbudzone ego artystyczne. Wielu chciałoby być aktorami, a
nie każdy się nadaje.
Ileż osób skończyło ognisko i są wspaniałymi
ludźmi w innych zawodach! Ty się nadajesz do aktorstwa, mogłaś zdawać na
wydział aktorski, ale wybrałaś co innego.
Ale ja
nigdy nie chciałam być aktorką.
Bo coś innego było dla ciebie ważniejsze. Dla mnie
też.
Ale dzieci
rozbudzone artystycznie przeżywają ogromne frustracje. Trudno im się pogodzić z
tym, że brakuje im talentu.
Bo dzieciom, którym brakuje talentu, często
brakuje też rozumu.
Rozbudzamy
w nich potrzebę tworzenia, a potem nie mogą zrealizować swoich potrzeb.
Bo nie dostrzegają innych możliwości realizowania
siebie w świecie, w którym widzieli siebie jako artystę. W Ognisku są metody,
żeby młodym ludziom odkryć inne drogi, pomóc odkryć być może inne talenty.
Dziecko nie powinno poznawać tylko zawód aktora i tylko związane z tym
przyjemności.
Przyjemnie być
oklaskiwanym. Granie to satysfakcja i frajda.
Ogromna, sama to przeżyłam. Czasami zarabia się
też niezłe pieniądze. Pytanie, które postawiłaś, wydaje mi się najistotniejszym
pytaniem dotyczącym naszej pracy.
To są
koszty edukacji przez sztukę, które zawsze były.
Tak, dlatego jeszcze bardziej czuję, że drama oraz
improwizacja są niezwykle pomocne. Bo nastolatki obserwują mnóstwo innych
ciekawych rozwiązań, odkrywają nowe ścieżki, kształcą się w różnych kierunkach.
To pomaga przygotować ich do pracy, która im da satysfakcję i w której będą
mogli się zrealizować.
Temu
służyły warsztaty, czyli mini-spektakle samodzielnie realizowane przez młodych
ludzi?
Młody człowiek robiąc spektakl rozpoznaje w sobie
zupełnie nowe możliwości: Ojej, ja tak potrafię! To bardzo dobra droga, żeby odkryć
siebie jako kogoś, kto dobrze pisze scenariusz, albo adaptuje tekst, albo tworzy
scenografię, albo muzykę, albo choreografię, albo plakat.
Po każdym prezentowanym
warsztacie odbywa się omówienie, które bywa dość przykre. Po co takie
doświadczenie młodemu człowiekowi?
Przecież z krytyką spotykać się będzie każdy.
Warto się przygotowywać do jej odbioru. Warto też nauczyć się tak krytykować
innych, żeby nie sprawiać im wyłącznie przykrości, ale wskazać możliwość
poprawy. Zauważać błędy ale też i zalety spektaklu. W konsekwencji omówienia to
największa korzyść z warsztatów. Choć bywały czasami ostre, czasami wybuchały
kłótnie. I dobrze, bo to również uczy rozmawiania, bronienia poglądów i
formułowania argumentów w dyskusji. Nie denerwowałam się, bo mi się te kłótnie nawet
podobały, wnosiły nowe spojrzenie. A gdy pod wpływem emocji ktoś się zapędził,
to potem przepraszał. I też była nauczka.
Czego się
mógł nauczyć nastolatek, który samodzielnie zrealizował spektakl?
Po pierwsze tego, że trzeba zacząć wcześnie, bo to
trudna praca. Ale przede wszystkim pokonywania trudności, które doprowadza do
satysfakcji. Te emocje są szalenie korzystne i pozytywnie wpływają na rozwój
młodego człowieka.
W
warsztatowym doświadczeniu ważniejsze było działanie artystyczne czy kształtowanie
osobowości?
Osobowość! Artystycznie warsztaty bywały nieudane,
bo to były dzieci, osoby poszukujące. A uczyły się, że konsekwentnym drążeniem
można wydrążyć bardzo dużo. Że jak się nie zrobi prób, to się nie uda, jak się
nie wysłucha krytyki, to się nie będzie wiedziało, co było błędem i jak się
poprawić.
Warsztaty
to kuźnia charakteru. A po co zmuszać nastolatki do udziału w Konkursie Recytatorskim?
Konkurs to samodzielne zmaganie się z
najtrudniejszym rodzajem wypowiedzi pisanej. Jeżeli poprzestaniemy na czytaniu
oczami to wiersz będzie miał mniej walorów, nie odkryjemy wszystkich. Jeśli
zaczniemy się wgłębiać w refleksje, które są zapisane przez mądrego zwykle
autora, to w nas też one zaczną się rodzić. 15-latek czyta Norwida, dlaczego,
że to uznany poeta. Ale gdy próbuje na głos wypowiedzieć te zapisane myśli,
odkrywa je dla siebie, zachwyca się: jakie to mądre, jakie to ważne, też tak
uważam! To najlepszy moment na odkrycie poezji. Konkursy to cudowna sprawa,
sama przechodziłam tę drogę.
Proponowała
pani świat, którego sama doświadczyła?
Tak i miałam dobrą szkołę. Nauczyłam się, jak
uczyć, żeby to było skuteczne. Najwięcej nauczyła mnie improwizacja, bo pozwala
myśleć na różne tematy w sposób wielokierunkowy i znajdywać rozwiązania, które
są trudno widoczne. Na pierwszy rzut oka nieistniejące. A jak się wraca i jeszcze
raz wraca, próbuje z jeszcze z innej strony, to nagle pojawia się światełko, a potem
już płomień. Dlatego człowiek się nie poddaje trudnościom. Dlatego tak ważne
jest dla mnie w edukacji moje hasło: pokochaj pokonywanie trudności!
Ale trzeba
parę razy pokonać trudność, żeby zacząć z tego czerpać satysfakcję.
I pokochać. Początkowo porażka wydaje się
wyłącznie bolesna i kojarzy się źle. Ale to porażka może nas czegoś nauczyć.
Klęska jest początkiem sukcesu pod warunkiem, że wyciągniemy wnioski z własnych
błędów.
Ognisko działa na
harcerskich zwyczajach (apel, rada obozu), co pozwala trzymać artystów w pewnej
dyscyplinie. Rytuałem jest również śpiewanie hymnu. Kto i kiedy zdecydował, że
hymnem będzie tekst Szymborskiej „Gawęda o ziemi ojczystej”?
Już na pierwszym obozie był kompozytor, który napisał muzykę,
a o tekście zdecydowałam chyba ja? Ten tekst wydawał mi się tak piękny i
adekwatny do tego, co robimy.
„Bez tej miłości można
żyć, ale nie można owocować”?
Nie da się. Miłość i pasja to niezbędne składniki
twórczości. Szymborska była wówczas
popularną poetką, ale nikt nie przypuszczał, że dostanie Nobla. Może to
moja intuicja? (śmiech) Wysłałam potem do pani Szymborskiej prośbę o zgodę, by
jej tekst był naszym hymnem i taką zgodę wyraziła.
Ognisko
owocuje nowymi pomysłami, bo stworzyła pani również ważny konkurs „Szukamy
polskiego Szekspira” (w tym roku już 11 edycja). Czemu ma służyć?
Dzieci rozwijają się w różnych kierunkach, nie
zawsze tych, w których zaczęły. Trzeba im stwarzać nowe możliwości. Nikt z nich
nie wie, czy potrafi napisać sztukę dla teatru dopóki nie spróbuje. Konkurs
jest anonimowy i najlepsi jadą potem na warsztaty dramaturgiczne z Maciejem
Wojtyszko. Wcześnie zauważony talent literacki ma szansę rozkwitnąć.
Ognisko powstawało w
latach 70, w 80 nabrało wigoru. Wtedy było odskocznią, barwną enklawą, bo świat
wokół był brzydki, ponury, a szkolna edukacja nudna. Czemu miałoby dzisiaj
służyć Ognisko, gdy są już ciekawe szkoły, a świat wokół jest aż nazbyt
kolorowy?
Kolorowy to za mało. Świat kolorowy ciągnie w kierunku
łatwości i tandety. To widać i to się czuje na każdym kroku, w repertuarze
teatralnym, w programach szkół, w kolorowych pismach. Tym bardziej dzisiaj
Ognisko tworzy enklawę wyższych wartości, które mają otwierać ludzi na świat,
na życie, krótkie ale mądre. Bo życie jest krótkie, ale może być ciekawe i mądre.
Z których absolwentów
jest pani najbardziej dumna?
Z ciebie, bo prowadzisz Ognisko. Piotra Kozłowskiego, który
również świetnie uczy i reżyseruje. Z Piotra Adamczyka, Edyty Jungowskiej,
gdybym miała listę przed oczami, wymieniłabym wiele aktorek z poczuciem
godności.
Dumna jest jednak
pani głównie z aktorów.
Pamiętam nazwiska, bo są popularni, ale mogłabym wymieniać
ogromnie dużo ludzi z wielu dziedzin.
Która ze ścieżek absolwentów
przynosi pani największą satysfakcję?
Ostatnio odbyłam wiele szczerych rozmów z jedną z
absolwentek, która przeszła bardzo dużo życiowych perypetii. Cieszy mnie, jak
głęboko utkwił w niej sens edukacji Ogniska, bo ona po tych trudnych
przeżyciach wciąż jest otwarta na doskonalenie. Otwartość na doskonalenie wydaje
mi się najcenniejszą rzeczą Ogniska. Nawet jak się coś nie udaje, to zauważ to,
popraw, spróbuj jeszcze raz - będzie ci lepiej w życiu.
rozmawiała Anna Kozłowska, która prowadzi Ognisko Teatralne "U Machulskich od 2002 roku - rozmowa powstała 10 lat po objęciu przez nią funkcji dyrektora
Warszawa, maj 2012