niedziela, 26 lipca 2015

Tomasz Klochowicz - Aria na tysiąc głosów




Za mną dwa tygodnie mojego pierwszego obozu. Gdyby statystycznego Polaka zapytać czy woli spędzić dwa tygodnie pod Serockiem czy dwa tygodnie na Chorwackiej plaży to odpowiedź byłaby prosta: „Kupuję krem do opalania”. Ja przed obozem też bym pewnie tak odpowiedział, ale teraz moja odpowiedź byłaby zupełnie inna: „Kupuję kisiel, zupkę chińską, nuttelę i idę rozpalać ognisko.”  Ale nie w żołądku, (choć i to się niektórym przytrafiło), ale w sercu i duszy.
Świat się zatrzymał. Ziemia zwykle pędząca z prędkością trzydziestu tysięcy metrów na sekundę nagle stanęła w miejscu i wyjęła dwa tygodnie z mojego życia.  Spędziłem je w innym wszechświecie wyjęty ze zwyczajności rzeczywistości i wrzucony w magię obozu.  Ale to były piękne dwa tygodnie.
Dominująca szarozwyczajność, jaką czuję w każdym zakamarku mojego domu jest dobijająca. Nawet chorwackie morze nie cieszy jak jeszcze przed rokiem.  Nic niby tu niezmienione, a jednak pozamieniane. Niby nieprzesunięte, a jednak porozsuwane.” Dlatego leżąc na leżaku i czując pustkę, jedyne, co mogę zrobić to wyjąć „Arię na tysiąc głosów” i czytać. Czasem jedno zdanie, czasem całą strona, ale najważniejsze jest na końcu imię i nazwisko. Bo to już nie jest książka Henryka Bardijewskiego, tylko ich. Rzeczywiście stała się arią na tysiąc głosów fantastycznych ludzi, którzy byli ze mną w tym innym wszechświecie pod Serockiem. Każde zdanie z wpisu przypomina mi ich twarz, głos sposób mówienia, poruszania się. Każde wspólne przeżycie, wspólne rozmowy.
I teraz zamiast leżeć na plaży i cieszyć się słońcem i morzem usiadłem do komputera, by ten tekst wrócił mą „duszę utęsknioną do tych pagórków leśnych”, do tych sztuk tworzonych, czterowersów, niespodzianek, dni porządkowych, ale przede wszystkim do ludzi, którzy myślą i czują tak jak ja. Bo tylko w takim miejscu, takim wszechświecie, gdzie są tak wspaniałe osoby, mogę czuć się naprawdę sobą.
I co tu teraz ze sobą zrobić, jeżeli na następny obóz trzeba czekać przynajmniej do zimowiska?

„Halo, cześć tu Tomek, chciałabyś może zagrać w moim warsztacie?”

sobota, 25 lipca 2015

Karol Teodorowicz - Potem nastąpiły dedykacje



            Ostatni dzień obozu – ktoś rzuca hasło: "teraz wpisujemy się do książek instruktorów". Ustawia się 5 kolejek. Trzeba będzie trochę poczekać na swoje miejsce w pustych przestrzeniach lektur kadry. Jest więc czas, żeby się zastanowić nad treścią wpisu. Kiedy jednak przychodzi upragniona kolej i otwiera się książkę, cały proces myślowy zaczyna się od nowa. Nie wiem, czy te 2-3 zdania były tylko 2-3 zdaniami, czy aż 2-3 zdaniami, ale faktem jest, że po dwóch godzinach byłem tym już cholernie zmęczony i bynajmniej niezadowolony z efektu.

             Pewnie powinienem był się spodziewać, co nastąpi. To przecież dość oczywiste. Mimo wszystko, dopiero kiedy tego samego dnia koło północy weszliśmy do sali, gdzie na stołach leżały stosy książek z nazwiskiem każdego z uczestników, zdałem sobie sprawę, że dedykacje mają się właśnie zacząć. Jedna noc i prawie pięćdziesiąt osób. Osób, z którymi żyłem przez ostatnie dwa tygodnie. Osób, dla których żyłem przez ostatnie dwa tygodnie. I wcale nie przesadzam. Mówię tu bowiem o osobach szczególnych.

            Ocierając się o różne grupy, skupiska ludzi, raz na kilkadziesiąt, może kilkanaście osób dostrzega się taką, która wyróżnia się czymś niezwykłym. To nie musi być żadna konkretna cecha. Po prostu czuje się w niej pewien rodzaj naturalnej wyjątkowości. Każdy, kto pozna taką osobę, może uważać się za bogatszego. W zamian oddaje się jej skrawek swojego serca i odtąd taki wyjątkowy ktoś zajmuje stałe miejsce w myślach drugiego człowieka.

             I jak ja mam teraz zamknąć kogoś takiego w kilku słowach na papierze? Kogoś, kto gości w tylu moich myślach. Ktoś, komu tyle chciałbym powiedzieć. Zaznaczam: powiedzieć, a nie napisać, bo o rzeczach ważnych wolę mówić osobiście, bez atramentowych pośredników. Całonocna rozmowa może by i wystarczyła. Ale ile musiałoby być takich nocy, jeśli na tym obozie co drugi jest tym wyjątkowym przypadkiem? Prawie pięćdziesiąt osób i prawie każda trzyma w garści kawałek mojego serca, mniejszy albo większy. Siedziałem nad książkami do ósmej rano. To zdecydowanie za krótko. Ale myślę, że ważniejsze jest to, że o każdej z osób, którym się wpisałem, myślę. Myślę bardzo dużo. Zagnieździli się w mojej głowie i prędko jej nie opuszczą.

             A co na to Ognisko? Ognisko żegna obóz. Zobaczy się z nami jesienią. Teraz może powitać następny turnus i nierozerwalną więzią połączyć kolejną grupę ludzi niezwykłych.


czwartek, 23 lipca 2015

Jan Kwapisiewicz - Przewodnik


          Lato. Nareszcie mogę odpocząć, ale nie tak zwyczajnie, ja chcę odpocząć od rutyny tygodnia, od normalnego życia. Do tego służy mi obóz. Obóz z Ogniskiem. Przyjechałem i od razu uderzył mnie zupełnie inny klimat niż dotychczas. Nie z powodu bliskiego zalewu. Z powodu ludzi, młodszych od mnie trochę przestraszonych, ale intrygujących. Moja grupa składała się z siedmiu osób, każda z nich była specyficzna, z każdą musiałem nawiązać wspólny język, tak robię zawsze. Jednak moja rola się zmieniła, dalej byłem zabawnym i trochę szalonym gościem, ale dla tej grupy stałem się przewodnikiem, kimś więcej niż kolegą z obozu. Na samym początku było ciężko (chociaż słyszałem historie o całkowitych integracjach w jeden wieczór), ale gdy już ustaliliśmy nazwę grupy i scenkę, to poczułem się staro. Jeszcze nie tak dawno to ja byłem w kompetentnych rękach doświadczonych Ogniskowiczów.
         Dni mijały, więź zacieśniała między nami, ja zacząłem odpuszczać rolę lidera, a moja grupa skupiała się sama. Chciałem, żeby potrafili pracować kiedy mnie nie ma, ale to nie tak działa. Oczywiście, że w szóstkę dawali sobie świetnie radę z pomysłami, a ja powinienem przy nich być. I kiedy przesadzają (np. z liczbą metafor) hamować, a kiedy hamują (tracą skupienie i kreatywność), przyspieszać ich pracę. W ostatnich dniach obozu wziąłem się w garść (często tak mam, że w obliczu końca potrafię się zmotywować) i znów byłem z nimi, ciałem, duchem i myślą. Dzięki naszej wspólnej pracy powstały dwa cudeńka, majstersztyki w dziedzinie niespodzianek: pierwsza na placu zabaw przywodząca na myśl beztroską zabawę w życie ze wszystkimi jej konsekwencjami i zaburzaniem rzeczywistości oraz druga, na plaży, czerpiąca garściami z literatury tworzenia utopijnych światów (np. Władca Much). Byłem z nich dumny jak ojciec z gromady dzieci.
         W dzień fuksówki (pewien tajemniczy zwyczaj) miałem wrażenie, że się coś stanie, powietrze było napięte i drżało, a ja czekałem na rozwój zdarzeń. W chwili końca obrzędu, kiedy to wszyscy świętowali, zobaczyłem w tłumie jedną małą postać. To była Gabrysia z mojej grupy. Stała sama i pomyślałem, że powinienem jej coś dać, żeby zapamiętała to zdarzenie na zawsze. Schyliłem się i przekazałem jej swoją, palącą się jeszcze, świecę. Dopiero później, po rozmowie z panią Anią, zdałem sobie sprawę jak wielką rzecz zrobiłem. To była najpiękniejsze, co mogłem komuś ofiarować. Wyjeżdżając z Serocka miałem wrażenie, że sprawdziłem się jako przewodnik, czułem się spokojnie i lekko, jak nigdy przedtem.