niedziela, 29 listopada 2020

Michał Staszczak - To było nasze magiczne miejsce

O Ognisku, o Halinie i Janie Machulskich, filmie "Korczak", łódzkiej Filmówce i technikach aktorskich z absolwentem Ogniska Michałem Staszczakiem rozmawiała Patrycja Feliszek


obsada spektaklu "Emil i detektywi", reż. Halina Machulska, 1991
obsada spektaklu "Emil i detektywi", reż. Halina Machulska, 1991
 

Skąd wziął się teatr w Pana życiu ?

Nie mam w rodzinie żadnych genów artystycznych, ale jako sześciolatek oświadczyłem rodzicom, że muszę iść do teatru, bo moje życie to jest teatr. Byli trochę zdziwieni, ja chyba zresztą też (śmiech). Jako sześcioletni chłopiec po prostu musiałem recytować i grać wilka w Czerwonym Kapturku. Grałem w zespole teatralnym, w którym były same starsze dziewczyny i ja najmłodszy. Jedna rola męska, czyli wilk. Trafiłem na warsztaty do Teatru Ochoty i potem do Ogniska. I tam poznałem Państwa Machulskich. Ten teatr różnił się od innych. Był malutki, rodzinny, chociaż̇ miał normalny zespół i codziennie odbywały się̨ spektakle. Szwendaliśmy się̨ po jego zakamarkach, graliśmy w przedstawieniach. To było nasze magiczne miejsce.

Pamięta Pan swoje przesłuchania do Ogniska ?

Moja mama mi opowiadała, że w pewnym momencie egzaminu panie profesorki, które nas przesłuchiwały wyszły zapłakane. Zagrałem małego pieska, tak strasznie skamlałem i piszczałem, że one się wszystkie popłakały. Ale ja tego nie pamiętam (śmiech). Ale nie zapomnę panującej tam atmosfery. To, co robili Machulscy było niesamowite. Mnóstwo ludzi lgnęło do tego miejsca. Z mojej grupy nie każdy działa w teatrze i filmie. Zostali dziennikarzami, literatami. Ale Ognisko zawsze będzie nasze. Każdy ma w życiu przewodników. Dla nas była nim Pani Halina. Traktowała nas, jak dorosłych ludzi, chociaż byliśmy nastolatkami. Mieliśmy przekonanie, że już wszystko wiemy i znamy się na teatrze. Była dla nas ostra i często pokazywała nam nasze błędy. Miała swoje zdanie, nie przymilała się i nie prawiła komplementów. Późno zrozumiałem, na czym polegała jej siła. Dbała o człowieka, a nie o artystę̨, bo artystą się bywa tylko przez chwilę.

Można powiedzieć, że Pani Halina była pewnego rodzaju przewodnikiem dla Pana w tamtych czasach?

Tak, ale nie była to łatwa współpraca. Myśmy się buntowali, kłócili i dyskutowali dosyć zawzięcie. Pani Halina potrafiła stworzyć warunki dla tej naszej dyskusji i dlatego wszyscy zbiegaliśmy się do tego miejsca. Wykonała ogromną pracę, której nie da się zmierzyć ani zważyć. Powinna mieć swoją ulicę i pomnik. Właśnie za to.

Pamięta Pan swoje pierwsze spotkanie z Panem Janem?

Pan Jan był gospodarzem tego miejsca. Zawsze stał na progu teatru, przy portierni i witał widzów przed przedstawieniem. Bez względu na to, czy grał tego dnia w spektaklu. To robiło ogromne wrażenie na ludziach, bo czuli się zaopiekowani. Dla nas był guru, ogromnym autorytetem. Każdy oglądał „Vabank” i każdy chciał dotknąć tego faceta. Janek to był gość! Najpierw spotkałem się z nim w Ognisku, potem ponownie po paru latach, kiedy dostałem się do Szkoły Filmowej, gdzie był dziekanem. Miałem dwa ważne życiowe spotkania z Jankiem Machulskim.

Jaki był Pan Jan?

Był bezpośredni, nie wytwarzał dystansu jako profesor i jako człowiek. Tańczył z nami na dyskotekach, wygłupiał się i nie wkładał nigdy „koturnów”. Wszyscy studenci z Warszawy zazdrościli nam takiego wykładowcy. Jan był typem dobrego mafiosy, potrafił szybko kogoś załatwić bardzo ciętą ripostą. Nie zdradzę też żadnej tajemnicy mówiąc, że uwielbiał piękne dziewczyny, a one uwielbiały jego, ale to już jest na inną opowieść (śmiech). Z perspektywy czasu widać, że niewielu zostało takich ludzi. Miałem tę przyjemność i byłem prodziekanem wtedy, kiedy dziekanem był Bronisław Wrocławski, który z kolei był prodziekanem przy Janku Machulskim, więc jego duch nadal jest obecny na wydziale aktorskim w naszej szkole w Łodzi. Nie sposób o nim nie mówić. 

Pamięta Pan jakąś ważną sytuacje z Panem Janem?

Na pewno miał bardzo cięte riposty. Bronek Wrocławski opowiadał jak poszli razem do urzędu zdobyć pieniądze dla studentów. Urzędnik, który ich przyjął, zachowywał się delikatnie mówiąc nie w porządku, był arogancki. Janek w pewnym momencie przerwał tok temu Panu i powiedział: Przepraszam najmocniej, czy mógłbym Pana prosić ze sobą na chwilę? Tamten bardzo skonsternowany podszedł do drzwi, na których wisiała plakietka z imieniem i nazwiskiem urzędnika. I wtedy Janek powiedział: Proszę Pana, a jak Pan myśl, czy ta wizytówka się odkręca czy nie ? Podobno to ustawiło tego faceta do pionu, ponieważ dosyć szybko zrozumiał aluzję (śmiech). Jan miał też wiele trafnych powiedzeń. Gdy się komuś nie powiodło powtarzał: Ty jesteś jak latarnia, Ty świecisz, świecisz swoim światłem. Podejdzie jakiś piesek naszczeka, obsika cię, pójdzie dalej. A Ty zostajesz i świecisz dalej, pamiętaj o tym!

Czego się Pan nauczył od Pana Jana ?

Jan był niecierpliwy, bardzo szybko kazał grać i nie lubił długich dyskusji o monologu. Był chodzącym teatrem, nie przeszedł spokojnie z pokoju do pokoju, żeby nie odegrać w przedpokoju jakiejś krótkiej etiudy. Przemawiał do klamki, do papieru toaletowego albo do kranu. W szkole na wydziale aktorskim testował przechodzenie przez drzwi. Przechodził przez nie kilka razy mrucząc coś pod nosem. Zawsze się z tego śmialiśmy, dzisiaj wiem, że po prostu coś sobie sprawdzał i ćwiczył. Miał nosa, potrafił rozpoznać aktora dosyć szybko, mówię o takim prawdziwym aktorze, bo nie każdy, kto występuje jest aktorem. Miał to swoje powiedzenie „Bądź orłem nie zniżaj lotów”, które nauczyło mnie odwagi, apetytu na granie, optymizmu oraz utwierdziło mnie w przekonaniu, że to co robimy ma sens. Szkoła Filmowa dwadzieścia lat temu wyglądała zupełnie inaczej niż teraz. Kiedyś była środowiskiem filmowców, którzy na aktorów patrzyli z przymrużeniem oka. Jan Machulski był jedynym aktorem, który był przez nich akceptowany. Wzbudzał ogólny szacunek. Po premierze „Vabanku” do końca życia taksówkarze w Łodzi wozili Pana Kwinto za darmo. Zawsze podkreślał, że jest chłopakiem z HollyŁódź i był tu aktorem kultowym i niezwykle poważanym.

Czy praca, którą Pan włożył w zdobywanie wiedzy oraz rozwijanie się pod skrzydłami Pana Jana ma wpływ na Pana teraźniejszą działalność w świecie teatru?  

Na pewno. Takie świecące latarnie spotyka się raz na jakiś czas, potem je mijamy i idziemy dalej, Janek taką latarnią na pewno był. Gdyby nie Jan i Halina Machulscy to na pewno nie byłoby mnie dzisiaj takiego jakim jestem. Nie chcę używać wygórowanych sformułowań ale na pewno Ognisko, a potem szkoła były ważnymi spotkaniami w moim życiu.

Czy ma Pan jakieś wskazówki dla młodych ludzi, którzy chcieliby w przyszłości związać się z filmem lub teatrem ?

Przez kilkanaście lat przyjmuję nowych uczniów do szkoły filmowej w Łodzi. Patrząc na nich sądzę, że bez moich wskazówek radzą sobie bardzo dobrze. W ludziach, którzy do nas przyjeżdżają i chcą być aktorami widać tak ogromną pasję, siłę i determinację, że nie ma co im dawać wskazówek. Muszą jedynie pamiętać, żeby byli sobą. Wiedzieli, co mówią, kiedy uczą się tekstu na pamięć i aby próbowali swoich sił nie korzystając z porad, które narzucą im bardziej doświadczeni. Komisja przyjmująca zwykle nie patrzy na to, czy ktoś jest efektownie przygotowany, tylko na to jakim jesteś człowiekiem, co kryje się pod spodem. Sprawdzają czy się do tego nadajesz. Takie są moje rady, być sobą. A reszta jest w rękach opatrzności.

W bardzo młodym wieku zagrał Pan w filmie „Korczak” Andrzeja Wajdy jak Pan wspomina ten czas ?

Wspaniałe przeżycie, każdemu bym życzył czegoś takiego doświadczyć. Nie był to mój pierwszy film. W tamtych czasach nie było agencji aktorskich. Do Ogniska przyjeżdżali reżyserzy obsad w poszukiwaniu nowych twarzy. Zaprosili mnie na zdjęcia próbne i tak się znalazłem na planie „Korczaka”. Miałem czternaście lat i traktowałem to jako fajną przygodę. Na pewno było to wspaniałe doświadczenie i wielkie przeżycie spotkać kogoś takiego jak Pan Wojtek Pszoniak. Potem trudno funkcjonować z taką przeszłością. Człowiek jest dorosły i sobie uświadamia, że najważniejszą rolę zagrał mając lat czternaście? Niemożliwe przecież (śmiech). Pomijając moje wspomnienia myślę, że jest to udany film z wielką kreacją Wojtka Pszoniaka.

"Korczak", reż. Andrzej Wajda, 1990


Jakie techniki według Pana są najważniejsze ?

Myślę, że wszystkie techniki są dobre, ale one mogą jedynie pomóc w zbudowaniu postaci, natomiast nie zbudują jej za nas. Aktorstwo jest zawodem polegającym głównie na instynkcie. Zawsze kieruję się skojarzeniami, muszę się dowiedzieć, co jest do załatwienia na scenie, a potem spróbować to załatwić. Techniki mogą w tym jedynie pomóc. Scena jest pewnego rodzaju umownością. Paradoks polega na tym, że z jednej strony jest umownością a z drugiej  trzeba grać tak serio, żeby odbiorcy w to uwierzyli. To co mówię jest bardzo niepopularne. Miałem dwie ciekawe sytuacje związane z technikami aktorskimi. Jedną z nich przeżył mój kolega, który zrobił przedstawienie w Stanach Zjednoczonych. Nie mógł się nadziwić pytaniom ze strony Amerykanów według jakiej książki lub metody zrobił spektakl. Odpowiadał, że według żadnej. Natomiast wszyscy oczekiwali konkretnej nazwy podręcznika. Drugiej sytuacji doświadczyłem jako młody wykładowca. Pojechałem ze studentami na festiwal do Czech ze „Świętoszkiem” Moliera, spektaklem dyplomowym, który wyreżyserowałem. Następnego dnia prowadziłem warsztaty dla Niemców, Czechów, Rosjan i Bułgarów. Wybuchła ogromna awantura, ponieważ żądali, abyśmy powiedzieli, jaką metodą pracujemy. Po chwili ciszy stwierdziliśmy, że chyba żadną, spotkaliśmy się, opracowaliśmy tekst, zanalizowaliśmy go, potem się nauczyliśmy i poszliśmy na scenę. Doszło do dużej konsternacji, bo wszyscy myśleli, że ukrywamy tę naszą metodę. Prawda jest taka, że jedyną metodą, którą znam jest prawda. Nawet jeśli robisz bardzo abstrakcyjną rzecz np. udajesz kurę. Każdy widzi, że to ty nią jesteś. Numer polega na tym, żeby chociaż na chwilę wszystkich nabrać.   


piątek, 20 listopada 2020

Cezary Pazura o Janie Machulskim - „Był dla mnie jak drugi ojciec”

 „Był dla mnie jak drugi ojciec”

z Cezarym Pazurą o Janie Machulskim rozmawiał Jakub Lebiedziński

Cezary Pazura, Małgorzata Bogdańska i Jan Machulski w spektaklu "KACZO",
reż. Bogusław Semiotiuk, Teatr Ochoty, 1989


Dlaczego powiedział Pan, że Jan Machulski był dla Pana drugim ojcem?

Na studiach byliśmy jak wielka rodzina, traktowaliśmy się bardzo uczuciowo. Był dla mnie jak drugi ojciec, bo wielokrotnie pomógł mi również w życiu osobistym. Dostałem się do szkoły w 1982 roku, Pan Jan Machulski był wtedy dziekanem i opiekunem naszego roku. Na egzaminach bardzo skrupulatnie dobierał swoich studentów. A ja na pierwszy etap przyjechałem trochę zachrypnięty.

Po słynnym meczu w 1982? Polska-Belgia: 3-0 dla Polski...

Tak i Pan Jan również był zachrypnięty. Myślałem, że mnie nie dopuści już na pierwszym etapie, ale chciał mi się przyjrzeć. Lubił przyglądać się ludziom, nie skreślał ich od razu. W tamtych czasach na wydziale aktorskim w Łodzi był jedynym znanym aktorem, reszty aktorów nie znaliśmy. Nami zajął się gwiazdor i my studenci czuliśmy wobec Niego duży respekt. Potrafił zaskarbić sobie nasze zaufanie. Zawsze pytał, co słychać, czy może w jakiś sposób pomóc. Gdy w odwiedziny do szkoły przyjechali moi rodzice, to poczęstował ich kawką, herbatką, długo z nimi posiedział mówiąc, że mają zdolnego syna. Potrafił doskonale motywować. Nie był urzędnikiem. Był nauczycielem z prawdziwego zdarzenia, który myśli o swoich studentach. Chodził z nami na imprezy. Na jednej z nich powiedział: „Mam siwe włosy i jestem dużo starszy od was, ale w środku jestem w waszym wieku - mam 27 lat”. Wtedy się śmialiśmy, nie mogliśmy tego zrozumieć, myśleliśmy, że mówił tak kurtuazyjnie, żeby nam było miło. Teraz jestem prawie w tym wieku, w którym Pan Jan przyjmował mnie do szkoły. I dziś już rozumiem, że w środku się nie starzejemy. Czas tylko sprawia, że nasze komórki obumierają, ale duch cały czas jest młody. Jan Machulski był właśnie takim młodym duchem.

Jak trafił Pan do Teatru Ochoty?

Po skończeniu studiów zostałem bez etatu. Wtedy Jan Machulski wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Powiedział: Mam już zespół w teatrze, ale ciebie przyjmę, ponieważ ty jesteś moim bardzo zdolnym studentem i nie możemy cię stracić. Próbował pomóc załatwić mi mieszkanie, co wówczas się nie udało. Ale razem chodziliśmy po urzędach dzielnicowych i do burmistrzów. Zajął się mną jak tata.

Jak wspomina Pan pracę w tamtym teatrze ?

Jeszcze w czasie studiów statystowaliśmy lub dostawaliśmy mniejsze role w przedstawieniach szekspirowskich w Zamojskim Lecie Teatralnym, które Pan Jan stworzył. Sami budowaliśmy scenę, nauczyłem się spawać, wiązać drutem, kopać łopatą, kombinować skąd wziąć jakieś elementy do zadaszenia, żeby postawić profesjonalną scenę. Jak się zbuduje scenę od zera i potem się na nią wejdzie i zobaczy kilkaset osób na widowni, to odpowiedzialność za słowo i za gest jest o wiele większa. Graliśmy dla różnej widowni, czasami było kilka osób, a czasami kilka tysięcy, ja to wszystko przećwiczyłem z Janem Machulskim. Uczył nas poszanowania widza i tego, że trzeba godnie wyjść na scenę, bo to wyjątkowe miejsce. Kiedyś zaspałem na próbę popołudniową na 14.00. Rynek w Zamościu był pełen, ponieważ ludzie przychodzili podglądać próby. Wyszedłem na scenę spóźniony i Pan Jan przez mikrofon powiedział: „Pazura spóźniłeś się”. Odpowiedziałem: „Przepraszam, Panie dziekanie, ale zdrzemnąłem się i zaspałem”. „To może, synku, witaminki zacznij jeść?” - rozbrzmiało na całym rynku. Pan Jan dostał brawa za ten tekst i usłyszałem rechot tłumu. Tak mi to poszło w pięty, że już nigdy się nie spóźniłem. To są dobre lekcje, które potem w życiu procentują.

Czy ma Pan o ulubioną rolę Jana Machulskiego?

Byłem dzieciakiem ze wsi, nie potrafiłem wymienić Jego ról filmowych. Dopiero wyszukałem w encyklopedii. Do dużej encyklopedii wszyscy się załapali, a do małej nie. Pan Jan Machulski był w jednej i drugiej (śmiech). Ale jak Julek wyreżyserował film, to wszyscy pokochaliśmy „Vabank”. Pierwszą ważną rolę świetnie zagrał w Ostatnim dniu lata”. Film, który poznał cały świat, nie tylko Polska. Wizytówka Polskiej Szkoły Filmowej. Chyba miał potem wewnętrzny żal, że rozpoczął bardzo ważny etap polskiego kina, a potem to kino potraktowało Go po macoszemu. Rozumiem rozgoryczenie, bo też się z tym spotkałem. Na początku biorą cię do wszystkiego, wyciskają jak cytrynę, pomagasz zrobić jakąś nową jakość w filmie i potem cię wypluwają.

Jakie ważne wskazówki aktorskie otrzymał Pan od Jana Machulskiego?

Na pierwszym roku robiło się podstawowe zadania aktorskie, wprawki, jakieś udawanie. A nasz dziekan kazał nam robić duże role! Byliśmy niezdarni, nieudolni, ale jednak podejmowaliśmy się tego przedsięwzięcia. Widzieliśmy jak Jemu na nas zależy.

Dostaliśmy na egzaminie na pierwszym roku 5+ i zaczęła się afera. Inni Profesorowie uważali, że nie graliśmy na piątkę i nie należy stawiać piątek z plusem, bo to nas rozbestwi i nie jest motywujące. Ale On widząc, że ktoś robi więcej, idzie dalej i chce się rozwijać, to go nagradzał. Najlepszą nagrodą dla studenta jest dobra ocena. Profesorowie bywają bardzo surowi: „Proszę nie machać rękami, proszę nie ruszać głową, proszę stać w miejscu”. Nagle z fajnej, ruchliwej osoby wychodził cyborg. To po szkoła jest, żeby zabijać czy rozwijać? I był to Jego odwieczny problem, żeby szkoła rozwijała, a nie ograniczała. Całe pokolenie aktorów jest mu za to wdzięczne. Nauczył nas gotowości. Nikt nie będzie na was czekał w profesjonalnym życiu. Dostajesz zadanie i mówisz, że pójdziesz do domu, przemyślisz i jutro będziesz miał gotowe. Nie. Mówił, że jesteś tu i teraz, ściągasz marynarkę i grasz. Jeżeli ty nie zagrasz, to zrobi to ktoś za ciebie i zatrudnią jego. Przygotowywał nas, że w tym zawodzie jest wyścig. Jednym się uda, a innym nie. Jedni będą pierwsi, a inni nie będą grali. Na to nie ma rady i musicie na początku ten wyścig wygrać. Ale z drugiej strony pokazał, że ten zawód może być piękny. Każde wyjście na scenę i dzień przed kamerą mają być święte. Jeżeli jesteś aktorem, to zostałeś do tego powołany i musisz to w sobie rozwijać.

Czy na koniec rozmowy mógłbym poprosić o anegdotę związaną z Panem Janem Machulskim?

Opowiem o kredensie. Pan Jan wówczas mieszkał na Ochocie w wieżowcu chyba na dziewiątym piętrze. I pewnego razu kupił kredens i poprosił nas, żebyśmy pomogli go rozłożyć, wsadzić w częściach do windy i potem w mieszkaniu złożyć. Pojechaliśmy z Markiem Bieleckim, również aktorem z naszego teatru. Na miejscu okazało się, że to stary kredens, bardzo ciężki, nie rozkłada się, nie mieści do windy i trzeba go wnieść na dziewiąte piętro! Do dziś pamiętam z jakim mozołem taszczyliśmy ten mebel we trójkę krętą i ciasną klatką schodową w komunistycznym budownictwie. Syzyf się mniej narobił. Miałem wrażenie, że ręce tak mi się wyciągnęły, że mogę na stojąco podrapać się po kostkach. Byłem tak wycieńczony, że nie pamiętam jak tamtego wieczora zagrałem spektakl.

W imieniu Ogniska bardzo Panu dziękuję za rozmowę.