wtorek, 24 lipca 2018

Maks Hojka - (nie)do trzech razy sztuka



(nie)do trzech razy sztuka

Czyli o tym jak po raz kolejny dałem się zwieść przekonaniu, ze w jakikolwiek sposób znam to miejsce.

W miarę przyswajania nowych doświadczeń, przestrzeni i ludzi, uczymy się mechanizmu funkcjonowania rzeczy. Uczymy się, czy wchodząc do jakiegoś pomieszczenia powinniśmy pociągnąć czy popchnąć wejściowe drzwi, wiemy gdzie znajdziemy szklanki, poduszki, ozdobne poduszki czy szczotkę do włosów lub zębów. Analogicznie, jako ludzie czujemy się coraz bardziej komfortowo w miarę postępowania asymilacji w towarzystwie i wiemy kiedy możemy na co sobie pozwolić względem drugiej osoby. W miarę powtórnego doświadczania tych samych uczuć i uczestniczenia w tych samych, określonych pewnymi ramami sytuacjach, czy to społecznych, czy to prywatnych, zaczynamy czuć pewną kontrolę i bezpieczeństwo. Nawet skoczkowie spadochronowi, którzy nigdy nie będą mieli 100% pewności co do tego czy wrócą na ziemię, budują sobie świadomość, w której czują się z każdym skokiem coraz pewniej. Czasem przez to próbują postawić sobie nowe granice, co czasem bywa katastrofalne w skutkach, ale nie o tym chciałem napisać. Chciałem napisać o tym, że pod względem pewności co do przebiegu zdarzeń, które mają mieć miejsce, skoki spadochronowe w porównaniu do każdego rodzaju styczności z Ogniskiem „U Machulskich”, jest jak skakanie na trampolinie stojącej pół metra nad ziemią. Naprawdę! Ognisko to najniebezpieczniejsza aktywność w jakiej może brać udział człowiek! Uprawiasz na swoją odpowiedzialność! Ale żeby wszyscy wzięli mnie na poważnie, kilka słów wyjaśnienia.
Właśnie zakończyłem swój trzeci rok życia z Ogniskiem, zrobiłem swój trzeci warsztat i po raz trzeci zdecydowałem się wyjechać z Ogniskiem gdzieś poza tokiem zajęć weekendowych. Perspektywa wyjazdu na dwa tygodnie ze znajomymi, którzy tak jak ty, mają chęć i potrzebę zrobienia dla siebie czegoś więcej niż szlajania po mieście w poszukiwaniu jakiegoś wrażenia (co wcale nie wydaje się być bardzo odległą od rzeczywistości wizją) brzmi jak fantastyczny pomysł. Wspomnienia z poprzedniego obozu, świadomość uczestniczenia w tworzeniu nowych, uczucie pustki i rozdarcia w momencie wyjazdu – to wszystko wraca do ciebie jak fala i nie przestaje powracać, aż do momentu, w którym na powrót zdajesz sobie sprawę z tego w co ty się właśnie wpakowałeś. Zwykle uderza cię to gdzieś pomiędzy drugim, a trzecim dniem, kiedy perspektywa pobytu wciąż wydaje się być nieskończonością, ale kiedy zdążyłeś już wyczuć grunt, trochę się zaaklimatyzować i poznać wcześniej nie poznane twarze. Mnie uderzyło to w pierwszej sekundzie po wycofaniu się z parkingu ośrodka „WILGA”, Mini Coopera mojej mamy, z uśmiechem pozbywającej się nie wątpliwie ciężkiego dla niej balastu i to aż na dwa tygodnie! Właśnie w tym momencie wraca wszystko to czego się nie wspomina, co umyka pod naporem tych przepięknych wspomnień i chwil. Wszystkie nieprzespane noce, nieustanne bycie w gotowości do kreatywnego działania, obrzydzenie na twarzach co po niektórych kolegów i koleżanek obserwujących w jaką ekstazę popadasz na widok zupki chińskiej pozostawionej bez opiekuna i czekającej na niechybną śmierć, kiedy łapiesz ją w swoje zmęczone, „Machulskie” orle szpony. Tak, było za każdym razem kiedy znajdowałem się na wyjeździe z Ogniskiem. Tym razem doszły do tego dwa dodatkowe wyzwania: dawanie przykładu oraz branie odpowiedzialności. Tak się właśnie złożyło, że w tym roku po raz pierwszy, należałem do tej starszej części uczestników obozu, wobec czego byłem również jednym z uczestników, na których spoczęło zadanie rozpędzenia tej machiny na tyle, aby zaczęła w pewnym sensie żyć własnym życiem. Świadomość tego, że ktoś oczekuje od ciebie słowa aprobaty, że nagle stałeś się w wielu kwestiach ciałem decyzyjnym, że to ty decydujesz o tym co gdzie jak i kiedy, mroziła mi krew w żyłach. Wtedy właśnie poznałem moją grupę. 7 cudownych, inteligentnych i niezwykle utalentowanych osób, które utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie mam czym się przejmować. Razem dokonaliśmy wielu niesamowitych rzeczy, których nawet nie spróbuję wyjaśnić słowami, ponieważ żadne ze znanych mi słów nie oddaje w najmniejszym stopniu tego, czego jako grupa doświadczyliśmy na tym obozie. Na sam koniec wyjazdu, wszyscy byliśmy zmordowani, wyczerpani, ale też niezwykle dumni i spełnieni. Na sam koniec wyjazdu, pojawiły się łzy, wszystkie „do zobaczenia w Ognisku”, „do zobaczenia w Warszawie”, „do zobaczenia za rok” i masa innych słów, których żadne z nas nie rzucało na wiatr. Na sam koniec tego wpisu, chciałem zauważyć, że tak: odbieram w tym roku dyplom, ale wiem że jeszcze zrobię warsztat. Tak: wielu z moich przyjaciół rozpoczyna rok maturalny albo już idzie na studia, ale wiem, że ja jeszcze w Ognisku zostanę. Tutaj można być, eksperymentować i przekraczać granice do woli, ty ustalasz swój własny deadline; tak jak to czasem z katastrofalnymi skutkami próbują robić skoczkowie spadochronowi, z tą różnicą, że tutaj żadnych katastrofalnych skutków nie ma. My nie jesteśmy jak skoczkowie spadochronowi, ponieważ nie poddajemy się prawom grawitacji, ponieważ my lecimy tylko i wyłącznie do góry. Ponieważ to co dla innych jest na dole, dla nas jest na górze.

Uffff.....

A teraz przerwa, zasłużony odpoczynek. Trzeba przyznać, że jakoś tak milej wchodzi się w wakacyjną labę ze świadomością tego, czego udało ci się w te dwa tygodnie dokonać.


niedziela, 22 lipca 2018

Małgorzata Czerwień - Herbata z słów podana w ważnym kubku




Jeśli wszystko przebiegnie pomyślnie ten wpis będzie pierwszym ukończonym przeze mnie tekstem od pół roku. Z tego powodu podchodzę do niego z lekką niepewnością. Od dawna wiedziałam, że po obozie napiszę coś na bloga, ale długotrwała niemoc w  dobieraniu słów, która bardzo mnie męczyła przed wyjazdem, sprawia, że jestem nieco onieśmielona. Długo przygotowywałam okoliczności pisania, jakby to, co nastąpi, miało być świętym i cudownym aktem. Wybierając herbatę, godzinę, pozycję na fotelu i koszulę odwlekałam tę chwilę, bo nie wiedziałam jakich słów użyć.
To był chyba pierwszy wyjazd, który był dla mnie tak obfity w interakcje z innymi. Zmniejszyłam wyczulenie na swoje potrzeby i oddałam się rozmowom, spojrzeniom, uściskom, zwierzeniom i w końcu samej obserwacji otaczających mnie ludzi, którzy zdawali się aż drżeć emocjami, myślami i pięknem. Migawki tych spotkań krążą w mojej głowie, stąd pierwszym pomysłem było zbudowanie tu muzeum, w którym odpowiednio ustawiłabym i oświetliła najważniejsze dla mnie momenty, lecz wydaje mi się, że nie chciałabym nikogo wpuścić do środka. Dlatego opiszę to, co zauważyłam już po obozie, lecz dzieje się dzięki ingerencji tych kilkunastu dni w moje istnienie.
Jednym z punktów moich przygotowań do rozpoczęcia wpisu była herbata, koniecznie w kubku, który miałam na obozie. Litery na szkle zdają się na mnie patrzeć i czekać na reakcję. „Po prostu napisz to.” Kiedy pakowałam walizkę długo się wahałam, czy z maltretującą mnie niemocą powinnam go używać, bo zdawał się być potężną kpiną. Na szczęście stał się świadkiem moich zmagań ze słowem i teraz mogę dumnie odkładać na niego dłonie po wciśnięciu kolejnych liter na klawiaturze.
Wydaje mi się, że w trakcie obozu miałam szansę odpocząć od presji, którą na sobie wywierałam i uwolnić się w pewnym sensie od potrzeby składania słów. Kilkanaście dni spędziłam wśród ludzi, którym nie musiałam tłumaczyć niczego, ani tłumaczyć się. Wśród nich znalazło się sześć osób, z którymi obdarzyliśmy się zaufaniem i odważyliśmy się zaryzykować. W ten sposób powstał warsztat, któremu nadałam numer dwa i pół, by uciec od podniosłości trzeciego, ostatniego warsztatu i otworzyć się na przyjemność tworzenia go. Nie byłam w stanie udźwignąć ciężaru odpowiedzialności za słowa, więc podjęłam się adaptacji utworu, który pisał o tym, co mnie męczyło słowami, których nigdy bym nie wykorzystała. O dziwo było to dla mnie bardzo uzdrawiające. Po raz pierwszy, zamiast w stresie ucieleśniać nieosiągalną wizję z mojej głowy, z przyjemnością obserwowałam kolejne próby. Pozwalając sobie na swobodę i improwizację pracowaliśmy z ciągłym zaskoczeniem, a proces powstawania był istotniejszy niż sam efekt końcowy. Widownia zobaczyła jeden spektakl, ale ja przez tydzień codziennie oglądałam inne emocje i spojrzenia i choć może to jest egoistyczne, ta świeżość i balansowanie na granicy równowagi było mi szalenie potrzebne.  
Od konfrontacji ze słowem odsunęły mnie także zajęcia instruktorskie. Praca z ciałem pozwalała przesunąć ograniczenia, przepuścić przez siebie serię emocji, które zakręciły w głowie, jak długie wpatrywanie się w kalejdoskop, by na koniec przynieść ulgę, spokój, w pewien sposób oczyścić. Balansowałam między boleśnie wyostrzoną świadomością i rozmywającym się, wibrującym transem. Każdego dnia wychodziłam z sali konferencyjnej absolutnie oszołomiona i zaskoczona tym, co jestem w stanie z siebie wyciągnąć.
Poza tą specyficzną ciszą w natłoku wrażeń ważnym etapem w moim skradaniu się do słów, była niespodzianka jednej z grup, która silnie uderzyła i rozchwiała  moje poczucie bezpieczeństwa. Słowo „wrażliwość” padło w niej tyle razy, że wyblakło zupełnie i zamiast należnej mu podniosłości popadło w śmieszność. Bardzo lubię ładne słowa. Kolekcjonuję je i często przymierzam, staram się używać codziennie, by dodać piękna otaczającej mnie rzeczywistości, lecz jednocześnie sprawiam, że znika ich absolut, wyjątkowość. Przez parę dni byłam pewna, że muszę jak najszybciej uciec od ciągłego sięgania po największe słowa, jednak kiedy w ostatnią noc nikt nie potrafił opisać tego, co obezwładniło go na obozie bez użycia wyśmianej „wrażliwości” zrozumiałam, że są takie miejsca, gdzie można używać ich codziennie. Po wpisaniu różnych słów do książek, kiedy słońce zwiastowało, że najwznioślejszy moment obozu dobiegł końca wyszłam na moment na taras. Przez otwarte drzwi dobiegały głosy siedzących w sali, ale nie dało się już odróżnić wyrazów. Stojąc tak w ciszy udało mi się pogodzić ze słowami.
Choć wciąż jest we mnie niepewność i ostrożnie dotykam liter na klawiaturze, to napis na kubku już ze mnie nie szydzi i wiem, że bez słów nie byłabym w stanie żyć. Po prostu to napisałam i po prostu chcę pisać dalej, żeby inni mogli zaparzyć z moich słów herbatę i pić ją we własnym kubku.

piątek, 13 lipca 2018

Jakub Prange Barczyński - Kim jest marzyciel?

zdjęcie z warsztatu Joanny Sajewicz na podstawie "Dziejby leśnej" Bolesława Leśmiana


Kim właściwie jest marzyciel? Z pewnością nie jest do końca człowiekiem, można określić go czymś w rodzaju gatunku pośredniego. Mieszka najczęściej gdzieś w niedostępnym kącie, jak gdyby się w nim krył nawet przed światłem dziennym. Nic prócz własnych myśli nie jest w stanie go odnaleźć. Widzi świat w obrazkach, jakby każda chwila życia przemienić się miała w filmowy kadr, taki który powinien na jak najdłużej pozostać w pamięci. I przecież tak łatwo, tak naturalnie stwarza się ten bajeczny, fantastyczny świat! Jak gdyby to rzeczywiście nie było złudzenie! Czasami chce mu się wierzyć, że całe życie nie jest ani wynikiem rozbudzonego uczucia, ani mirażem, ani złudzeniem wyobraźni, lecz że jest prawdziwe, rzeczywiste, że istnieje.
Może brzmieć to głupio i patetycznie, ale marzyciel z zasady nie jest szczęśliwy… Mimo to w jego życiu istnieje parę chwil, które sprawiają, że ten schemat zwyczajnie traci sens. W tych momentach powstaje nowy obrazek, którego jeszcze nie potrafił sobie wyobrazić, a jego piękno zewnętrzne i to co za sobą niesie zapiera mu dech w piersiach. Przestaje myśleć i odczuwa świat całym sobą. Po jakimś czasie orientuje się, że coraz cięższe krople deszczu spływają po jego skroni, a jemu nie jest zimno. Wręcz przeciwnie, ciepło, które pojawiło się znikąd rozgrzewa jego wnętrze do granic możliwości. Zaczyna czuć się szczęśliwy…
Kolejne godziny upływają pod znakiem myślenia; jak do tego doszło, dlaczego czuję się aż tak szczęśliwy? Czemu nie mogę odnaleźć odpowiednich słów? Zastanawiam się z jakiego powodu nie mogę przestać się uśmiechać. A myślami wracam do czasu kiedy wszyscy po deszczu siedzieliśmy razem, po niesamowitym przeżyciu, wszyscy razem… A w głowie gra mi Leśmian.

poniedziałek, 2 lipca 2018

Barbara Wrona - Mam to za sobą?





Do napisania tego wpisu wybrałam sobie miły dzień niesprzyjający szybkiemu myśleniu. Po napisaniu kilku początków i natychmiastowym usunięciu ich zrozumiałam, że wraz z wakacjami przyszła blokada pisarska. Postanowiłam więc zaczerpnąć inspiracji z książek; z nie byle jakich książek oczywiście, wręcz przeciwnie - z książek bardzo wyjątkowych, bo ogniskowych. I jak to z Ogniskiem zwykle bywa, pomoc przybyła do mnie niemal natychmiastowo, gdy w ręce wpadła mi książka zatytułowana „Mam to za sobą” (Serock 2017).

I ja, podobne jak Shirley MacLaine (autorka książki), mam to za sobą, bo po trzech latach w Ognisku wiem już, że nie wrócę na zajęcia w przyszłym roku. I chociaż przede mną wciąż ogniskowych doznań wiele — bo i obóz, i jeszcze jeden warsztat do zrobienia — to powoli zaczyna docierać do mnie myśl, że kończy się pewien bardzo ważny dla mnie czas. Pewien etap, który zaczęłam zupełnie nieświadomie, a z którego wychodzę z oczami otwartymi tak szeroko, jak nigdy dotąd.

I z wielką przykrością zdaję sobie sprawę, że nie umiem podsumować tego czasu jednym zgrabnie napisanym wpisem na bloga, mimo wielkich chęci. Im dłużej piszę o tym, tym bardziej brakuje mi słów. Więc zamiast pisać podsumowanie leżę na łóżku i sobie wspominam: czas, kiedy Paryżanin Polski liczył ponad dwadzieścia osób; pierwszą rolę w warsztacie, czyli monodram, na który przyszedł Piotr Adamczyk; łzy, po odśpiewaniu ostatniego hymnu na obozie; ogromną niepewność tuż przed omówieniem mojego warsztatu; i tak wiele, tak bardzo wiele, innych.

Szanowna Pani Shirley MacLaine,
W przeciwieństwie do Pani nie mam tego za sobą, i wiem, że nigdy nie będę miała. Chociaż moja przygoda z Ogniskiem niedługo się kończy, to moje wspomnienia i przeżycia związane z tym miejscem, z tymi ludźmi przecież nie znikną. Ognisko jest jednym z tych elementów, które najbardziej przyczyniły się do tego, kim jestem. Są podstawą, na której będę budowała dalsze życie.

Więc teraz, wyposażona w piękne przyjaźnie i wspomnienia, ciekawość świata, wrażliwość na drugiego człowieka i dziesiątki nowych książek wyruszam dalej. Nie wiem, co zrobię z całym tym wolnym czasem w weekendy, ani gdzie będę uciekać zimą, jak nie pod palmy do Pęcławia, ale wiem, że to, czego nauczyło mnie Ognisko, zostanie ze mną na zawsze.

Ale to wszystko za chwilę. Teraz lecę szukać tekstu na warsztat…