czwartek, 28 listopada 2019

Konrad Czapski - Autoportret




Zatrzasnąłem za sobą drzwi i rzuciłem plecak pod stojącą na końcu przedpokoju komodę. Zdjąwszy buty przeszedłem bezpośrednio do pokoju i cisnąłem płaszcz na łóżko. Na wieszaku znajdzie się potem – pomyślałem – teraz mam inne zadanie. Rozsiadłem się w fotelu, wyjąłem z szuflady pióro, rozpostarłem przed sobą kartkę i już miałem nakreślić pierwsze litery, kiedy poderwałem się na równe nogi. Musiałem niewygodnie usiąść, bo uwieranie nie dawało mi się skupić. Obejrzałem dokładnie siedzenie, na którym znajdował się tylko jakiś okruszek i stary bilet do kina wciśnięty pomiędzy poduszkę a oparcie. Oczyściwszy tapicerkę, umościłem się ponownie. Spróbuję zacząć pisać jeszcze raz. Pierwsza litera… Cholera, znowu uwiera. Wstałem. Na siedzeniu nic nie było, ale po dokładniejszych oględzinach zdiagnozowałem wadliwą sprężynę, która wygiąwszy się w finezyjny sposób, zawzięcie kłuła mnie spod poduszki. Fotel odstawiłem na bok, jako, że nie chciał współpracować. „Na stojąco też mogę pisać, jest trudniej lecz nic to, jeśli dalej mogę. Ale skoro już wstałem, to może ten płaszcz powieszę, bo się wygniecie i będzie nieelegancki. Właśnie, a propos elegancji… Kto to widział, żeby pisać poważny tekst w samych skarpetkach? Jezus Maria, i to przetartych… Trochę nie przystoi.” Zawróciłem do przedpokoju, założyłem lakierki i spojrzałem w lustro. O wiele lepiej, można wracać do pisania. AUTOPORTRET – słowo zakończyłem ozdobnym zawijasem przy daszku T. Był to na tyle ładny zawijas, że spędziłem krótką chwilę podziwiając moje kaligraficzne umiejętności. Zawijas ten był jednym z tych zawijasów, które powstają pod wpływem impulsu, nieumyślnie, jakby nawigowane impresjonistycznym refleksem i na tej pozornej nie intencjonalności polega ich piękno, piękno, które… „Brawo Konrad, napisałeś słowo” – krzyknęła nagle moja podświadomość – „zuch chłopak, a teraz przestań się ekscytować i napisz inne słowa, które w przeciwieństwie do zawijasa będą przekazywać coś wartościowego.” „Dobrze, przepraszam, już wracam do pracy” odburknąłem w myślach „A tak na marginesie, to uważasz, że rozmowa w głowie z własną podświadomością kwalifikuje się, jako gadanie do siebie czy też nie?” „Konrad, nie zadawaj głupich pytań, tylko się skup!” „No już dobrze, Konrad.” - odpowiedziałem, na co mój wewnętrzny Konrad zaszczycił mojego zewnętrznego Konrada uprzejmym skinieniem metafizycznej głowy. „Kolejne podejście do pisania, nic mnie już nie rozprasza i akurat teraz pustka, kompletna pustka! Trudno, byle zacząć, potem już pomysły powinny same napływać. Może na fotelu by mi się łatwiej myślało… Nie, dość foteli, muszę się skupić, skupić, skupić! Autoportret… Co mi to słowo przywodzi na myśl… Portret! Nie, zbyt banalne… Autopor.. Topór, ale to jeszcze głupsze. Autoportret, autoportret… Autoportret Witkacego!” Natychmiast założyłem słuchawki i chwilę później popłynął z nich gardłowy śpiew Gintrowskiego. Wkrótce wraz z Gintrowskim śpiewałem i ja. Pobiegłem przed lustro i upajając się melodią udawałem Witkiewicza, przybierałem groźne miny, tupałem lakierkami i krzyczałem z beztroskim uśmiechem prosto w swe odbicie, wyśmiewając tym samym własną literacką nieudolność: „W odróżnieniu od was, którzy, państwo wybaczą, jesteście wierszem idioty odbitym na powielaczu!”. Kiedy piosenka się skończyła, byłem zdyszany, zmęczony i dodatkowo zachrypnięty. Słuchawki powoli odłożyłem na komodę i jeszcze raz spojrzałem w mojego sobowtóra po drugiej stronie szklanej tafli, już nie jako pseudowitkacy, ale jako ja sam. Poprawiłem fryzurę, przybrałem poważny wyraz twarzy i głośno rzekłem do mojego odbicia. „Zrób Konrad w życiu coś takiego, żeby to potem o Tobie tercet narodowych bardów piosenkę napisał”. Spokojnym krokiem wróciłem do pokoju. Płaszcz odwiesiłem na wieszak, fotel przysunąłem do biurka i nie zważając na uciążliwą sprężynę zdjąłem z pióra skuwkę, po czym przeprawiłem tytuł na „Autoportret Czapskiego”. Kaczmarskim to ja nie jestem, ale od czegoś trzeba przecież zacząć. Prawda?

środa, 27 listopada 2019

Jan Sałasiński - OKL czyli Ogniskowy Kącik Literacki





     Na ostatnich zajęciach w Ognisku odwiedziła nas Pani Agata Tuszyńska, uznana pisarka, biografistka i poetka. Była to świetna okazja do porozmawiania o jej twórczości, zawodzie pisarza i do skonfrontowania naszych prób literackich z bardziej doświadczoną osobą. Spotkanie przybrało szczególny klimat, spowodowany niezbyt dużą ilością osób. Dzięki kameralnej atmosferze czuliśmy się mniej skrępowani, przez co bardziej aktywni i zaangażowani. W pierwszej części prowadziliśmy dosyć luźną rozmowę krążącą wokół twórczości Pani Tuszyńskiej, głównie skupiając się na postaci Isaaca Singera. Choć książka „Jamnikarium” również nie umknęła naszej uwadze. Otrzymaliśmy też wiele teoretycznych porad na temat pisania, dowiedzieliśmy się jakie są najczęstsze błędy i od czego zacząć proces twórczy. Niestety nic nie wspomnieliśmy o pisaniu bloga…
     Druga część spotkania polegała na omawianiu napisanych przez nas tekstów pt. „Autoportret”. Przeczytanie własnych słów, w obecności Pani Tuszyńskiej nie było łatwe. Nagle w mojej pracy widziałem mnóstwo błędów, chciałem ją naprędce przeżuć, zjeść i wypluć. O dziwo, nie było aż tak źle. Pisarka znalazła w mojej pracy kilka mocnych punktów, poprosiła mnie tylko, żebym je rozwinął. Takie indywidualne podejście do każdego z nas było chyba największą wartością tego spotkania.
Pod koniec zajęć wydawało mi się, że znajduję się w jakimś kąciku literackim, brakowało tylko miększych krzeseł i kubka z yerbą. Doszedłem też do wniosku, że taka możliwość porozmawiania z kimś bardzo otwarcie i po przyjacielsku na temat sztuki, czasami własnego autorstwa, jest bardzo pouczająca. Chyba będę częściej szukał takich okazji w Ognisku.
     Muszę przyznać, że te warsztaty były bardzo owocne, nie tylko pod względem czysto praktycznym. Wyszedłem zmobilizowany do tworzenia własnych rzeczy, zainspirowany osobą z ogromnym doświadczeniem, a jednak posiadającą duży dystans do swojej pracy. Jednak najwięcej refleksji wzbudził we mnie komentarz Pani Tuszyńskiej, pod adresem mojego „Autoportretu”. Powiedziała, że „zakryłem się w nim żartem”, „wykręciłem się od powiedzenia czegoś więcej o sobie” i muszę przyznać, że udało jej się obnażyć moją niezawodną strategię.

wtorek, 26 listopada 2019

Helena Tokarz - Dostałam prezent bez okazji


            Już cztery razy próbowałam napisać coś na ogniskowego bloga, jednak byłam zbyt przerażona faktem, że jeśli mój wpis nie wyjdzie najlepiej, przeczyta go mnóstwo osób, które znam, a) na co dzień, b) z widzenia, c) z podziwiania. Jednak wczoraj, po pewnym szkolnym festiwalu, naszła mnie przed pójściem spać swego rodzaju ogniskowa refleksja i stwierdziłam, że może fajnie będzie się nią podzielić. Co się stało z moimi obawami na temat tego „co ludzie powiedzą”? Przypomniało mi się takie powiedzonko „kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana” – może zmieńmy je więc na potrzebę myśli tego akapitu – „kto nie ryzykuje, ten nigdy nie będzie w stanie wyrazić swojego zdania na większym forum”. Swoją drogą, tego nauczyło mnie Ognisko.
No właśnie, jeśli już o skutkach chodzenia do Ogniska mowa, to może wymienię parę z nich. Proszę nie myśleć, że są one pozytywne – po pierwsze, od trzech lat, pochłania ono moje życie w większości – ¾ moich znajomych to Ogniskowicze. Po drugie, całą niedzielę spędzam na zajęciach związanych z teatrem, a w inne dni spotykam się z ludźmi, z którymi na owe zajęcia uczęszczam. Tydzień ferii zimowych i dwa tygodnie moich letnich wakacji poświęcam na brak snu, składaniu się w 90 procentach z kisieli i niezdrowym (fizycznie) zatracaniu się w sztuce. Mnóstwo pamięci na komputerze zajęły mi pliki o tytułach, takich jak „może pomysł na warsztat”, „na pewno pomysł na warsztat”, „warsztat”, czy „pomysł na warsztat do zrobienia koniecznie kiedyś”. Już nie mówiąc o tym, ile ja czasu marnuję na oglądaniu filmów i spektakli! Przecież jestem w klasie maturalnej, zamiast siedzieć po uszy w sztuce, powinnam przypominać sobie wzór ogólny funkcji kwadratowej!

Po co tyle poświęceń? Dlaczego wciąż chodzę do tego miejsca? Po moich wywodach powyżej ktoś mógłby mi zadać te pytania, jednak od wczoraj mam przygotowaną na nie odpowiedź – dostałam od  Ogniska pewien prezent.
Dwa dni temu miałam przyjemność obejrzeć w ciągu dwóch dni wiele sztuk przygotowanych przez warszawskich licealistów. Towarzyszyły mi wtedy koleżanki z Ogniska, z którymi po każdym spektaklu robiłyśmy między sobą wręcz obozowe omówienie – zwracałyśmy uwagę na wszystkie detale, które na scenie zauważyłyśmy, dyskutowałyśmy o przekazie spektaklu, czy był czytelny, czy nie, itd. Podczas tych dni, znalazłam odpowiedź, którą podałam bodajże pięć linijek wyżej, na pytanie, które znajduje się jeszcze linijkę nad tą odpowiedzią. Pozwolę sobie ją rozwinąć – trzy lata w niesamowitym miejscu stworzonym przez Halinę i Jana Machulskich, ofiarowały mi… (odgłosy werbli)… szkiełko powiększające. Co? Tylko tyle? Po co komu kawałek szkła? Spokojnie, spieszę z wyjaśnieniami.

Owo szkiełko pozwala mi codziennie dostrzec szczegóły „gołym okiem” niedostępne – nie tylko w spektaklach, filmach, czy obrazach, ale także w życiu „szarego człowieka” – zachwycam się, widząc ciężarówkę wypełnioną niebieskimi butlami, zauważając goździka porzuconego na chodniku, czy nawet szkodliwą plastikową torebkę wirującą w powietrzu (nie znaczy to, że zaczynam dzięki Ognisku zachwycać się plastikiem, proszę, nie wyciągajcie tego wniosku). Oczywiście szkiełko towarzyszy mi również przy wszystkich wydarzeniach z kontemplacją sztuki związanych. Co więcej, pomogło mi dostrzec swoją pasję, jaką jest film. I za to wszystko bardzo dziękuję. Nawet jeśli mój wpis na, załóżmy, 400 słów, wypełniony byłby tylko słowem „dziękuję”, nie wyraziłby mojej wdzięczności do wszystkich „ludzi Ogniska”.
O, nie było tak trudno, piąte podejście do napisania czegoś na bloga, mogę chyba uznać za pomyślnie wykonane. Może tylko przyda się jakaś „puenta” mojej długiej pisaniny – kochani, korzystajcie z tego, co chcą przekazać nam instruktorzy, chociaż właściwie, inaczej to sformułuję – skorzystacie z tego i tak. Jeśli jeszcze nie doświadczyliście zachwytu nad zwykłym drzewem w jesiennych kolorach, nad kapeluszem pani przechodzącej obok, czy porzuconego na chodniku wytwornego mebla – nie martwcie się, poczekajcie, a szkiełko na pewno zacznie działać. Mnie uświadomienie sobie tego, zajęło trzy lata, i wiem, że jeszcze dużo takich „olśnień” przede mną.



fot. Max Walewski

poniedziałek, 25 listopada 2019

Małgorzata Czerwień - ciągle sobie przypominam




Początek był inny. Nie musiałam poddawać kroków muzyce kółek walizki, ani podporządkować myśli dudnieniu pociągów. Nie musiałam pisać sztuki teatralnej i wysyłać jej na konkurs. Teatr przyjechał do mnie, do Tarnowskich Gór i złapał mnie z zaskoczenia dzięki projektowi Teatr Polska. Chociaż do Teatru Śląskiego mam w miarę blisko, dopiero niedawno udało mi się dotrzeć na spektakl „Staś i Zła Noga”. Wracając ze szkoły zobaczyłam na słupie plakat, bez wahania wstąpiłam do kas po wejściówkę, a później wszystko było “jak zawsze” i przypominało mi Ognisko.  Kiedy zobaczyłam, że spektakl pojawi się na Festiwalu Korczak i Ogniskowicze będą mieli szansę go zobaczyć, pomyślałam, że to świetna okazja, żeby podzielić się wrażeniami.

Trochę się obawiałam, czy będę się dobrze bawić na spektaklu dla nieco młodszych widzów, ale nie chciałam stracić okazji na zapoznanie się z produkcją TŚ i jakby instynktownie uciekając przed jesiennym przygnębieniem schroniłam się blisko sceny. Wydaje mi się, że jestem widzem, który chętnie, chociaż nie bezkrytycznie, otwiera się na kreowane przed nim światy, ale nie był to jedyny powód, dla którego wierzyłam Stasiowi, Złej Nodze i Mamie. Zaufałam im, bo zostałam obdarzona tym samym. Nie widziałam uproszczeń, przemilczeń, pobłażliwości tylko pełne zaufanie w możliwości młodego widza i wiele impulsów, subtelnie zarysowanych wątków, które mogą wzbudzić w nim pytania, a także prowokują do podjęcia rozmowy z rodzicami. Tematy niepełnosprawności, odmienności, dorastania, samotności okazały się wcale nie być za trudne dla widzów. Twórcy nie zniżali poprzeczki, żeby odbiorcy nie musieli zniżać lotów.

Tak samo jest w Ognisku. Traktowani przez instruktorów zupełnie poważnie, partnersko, możemy eksperymentować i odkrywać, że jesteśmy w stanie zrobić więcej, niż przypuszczaliśmy, bo oni od początku w to wierzą. Pozwalają nam zabrać głos – tak jak w spektaklu – i go wysłuchują, a później odpowiadają z pełnym zaangażowaniem. Nie zbywają naszych wątpliwości, tylko cierpliwie wspierają w przełamywaniu kolejnych własnych ograniczeń. „Staś i Zła Noga”, a także podglądanie i udział w przygotowaniach spektaklu do Katowickiej Rundy Teatralnej przypominały mi wiele sytuacji z Ogniska i utwierdziły w zdobytym tam przekonaniu, że najważniejsze, co można otrzymać podczas artystycznej pracy, to wyzwanie i zaufanie. Każdy z instruktorów, z którymi miałam szansę działać z Ognisku, właśnie tym mnie obdarzał. W trakcie pracy w grupach też stwarzaliśmy sobie okazje do nowości i zdumień. Jestem za to szalenie wdzięczna i staram dawać to innym i samej sobie, a w sytuacjach zwątpienia chwytam się wspomnień z zajęć i obozów.

Po spektaklu można było zostać na spotkaniu z aktorami. Poczułam się jak na Ogniskowym omówieniu. Emanująca z twórców radość i spełnienie oraz ich zaangażowanie tylko mnie w tym utwierdzały. Odpowiadali na wszystkie wątpliwości i dociekliwe dopytywali o uczucia towarzyszące dzieciom w trakcie spektaklu. Słowa każdego były tak samo istotne. Aktorzy wsłuchiwali się w to, co mówiły ośmielone dzieci, ze skupieniem równym temu, które towarzyszy nam po warsztatach, kiedy przyjaciele i instruktorzy dzielą się z nami wrażeniami. Ogniskowa była też scenografia, która mieściła się w  jednym samochodzie i w pełni wykorzystywana ciągle zaskakiwała.

Dzięki takim spotkaniom można nabrać śmiałości w ufaniu sobie, swoim emocjom, wierzeniu we własne możliwości i można nauczyć się stawiać sobie wyzwania. A potem podbijać świat, spełniać marzenia i lecieć w kosmos.



niedziela, 24 listopada 2019

Konrad Czapski - A co Andriej by powiedział o nas?





Nieubłaganie zbliża się zimowisko, a wraz z nim premiera mojego trzeciego warsztatu. Scenariusz leży w szufladzie od wakacji, aktorzy dawno już go dostali i ze względu na moje usilne prośby być może zaczynają się uczyć tekstu. Słowem, z każdym dniem akumuluje się we mnie coraz więcej chęci do działania, a że prapremiera raczej nie wchodzi w grę, wentylem dla mojego wiercącego się w głębi duszy zniecierpliwienia pozostaje blog ogniska.
Bazując więc na własnym doświadczeniu oraz na wspomnieniach związanych z moją ogniskową aktywnością, śmiało zatem apeluję do wszystkich niepewnych, nieśmiałych i zapracowanych: róbcie warsztaty! Wiem, że niektórych z was brzmienie słowa „warsztat” przeszywa niepokojącym dreszczem poczucia powszechnego obowiązku, którego spełnienie wydaje się jednak na tyle skomplikowane i odległe, że być może ukrywszy się w tłumie innych ogniskowiczów, pozwoli się od niego wymigać. Powiem więcej, jeszcze rok temu sam do tej tematyki podobnie podchodziłem. Bo przecież warsztat to było napisanie scenariusza, reżyserowanie kolegów, światło reflektorów, a potem na dokładkę omówienie! Brrrr! Dzisiaj jednak, gdybym miał opisać, co najbardziej kocham w tworzeniu warsztatu, to właśnie napisanie scenariusza, reżyserowanie kolegów, światło reflektorów i jako wisienka na torcie  - omówienie!
Pamiętam, że przed moim pierwszym warsztatem najbardziej bałem się wyboru scenariusza. Nie czytywałem wtedy wielu dramatów, w teatrze również rzadko się pojawiałem, co sprawiało, że mój zakres tekstów ograniczał się do garści klasyków, jak sztandarowe dzieła Szekspira i Moliera albo Zemsta lub Dziady - historie o władzy, zdradach i wielkich miłościach. Nie były to jednak tematy, za które jako szesnastoletni młodziak chciałem się zabierać, ale że zbliżał się termin mojego pierwszego zimowiska, postanowiłem się przemóc i na przekór wszystkim obawom zgłosić warsztat. Nie miałem wtedy nawet pomysłu, co jako ten warsztat wystawię, kto w nim zagra i co chcę nim przekazać, ale już nie było odwrotu, a jako, że klasyki napawały mnie lękiem, a lżejsze dramaty, które zacząłem przeglądać również niezbyt do mnie przemawiały, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce i scenariusz napisać samemu.
Inspiracją do warsztatu może być wszystko: od książek, wierszy i obrazów do rzeczy tak prozaicznych jak kot, który uciekł z domu jakiś czas temu, wzięte na obóz zupełnie bez celu dwa telefony stacjonarne albo nagłówek w gazecie. Pomysły znajdują się naprawdę wszędzie. Kiedy jeden z nich wyda się dosyć ciekawy, zamiast od razu roztrząsać strukturę dramaturgiczną, scenografię i oświetlenie, najlepiej po prostu zacząć pisać. Nadmierne myślenie o tekście powoduje zazwyczaj (przynajmniej u mnie) falę samokrytyki, która udaremnia naprawdę wiele konceptów. To zbyt banalne, to nudne, tu nikt się nie zaśmieje, a tego mi żaden scenograf nie wykona… To błędne koło skutkuje jedynie zrażeniem się do własnych pomysłów i stopniowym odwlekaniem premiery. Trzeba po prostu zacząć pisać. Jeden scenariusz się nie udał? Zawsze można napisać drugi. I trzeci. I czwarty. Każdy kolejny z większą wprawą i większą dozą doświadczenia, aż w końcu uda się stworzyć wymarzony tekst.
Jeśli ktoś dalej opiera się zrobieniu warsztatu, mam jeszcze ostatnią refleksję. Poczucie kontroli. Kompleksowość świata sprawia, że kontrola, jaką mamy nad wydarzeniami jest niewielka w porównaniu do czynnika losowego oraz ograniczeń narzucanych przez realia. Warsztat jednak zależy kompletnie od NASZEJ woli i NASZEJ wyobraźni. Stworzenie własnego skrawka uniwersum jest bardzo krzepiące. I istotne jest tutaj użycie słowa „własnego”. Świat pochodzący z głębi naszego serca i karmiący się naszymi myślami, wywiera wpływ na otwartego odbiorcę, który szczerość i unikatowość próbki duszy innego człowieka docenia i przyswaja. A jeśli przyswoi wystarczająco mocno, to właśnie naszą sztuką wpłynęliśmy na rzeczywistość. I powoli zamiast warsztatu zaczynamy kształtować właśnie ją.

Kino dzieli się na reżyserów, którzy kręcą dwa typy filmów. Jedni próbują naśladować świat, w którym żyją, drudzy tworzą nowy, swój własny świat. I to właśnie tych drugich, którzy tworzą swój własny świat, możemy nazywać poetami. ~ Andriej Tarkowski

RÓBCIE WARSZTATY!!!!!! ~ Konrad Czapski


środa, 6 listopada 2019

Małgorzata Czerwień i Marianna Kalinowska - Wspólna galaktyka





Od pewnego czasu dzielę ludzi na dwie kategorie: Tych, którzy zwyczajnie piją herbatę i tych, dla których picie herbaty jest ceremonią. Ja należę do tej drugiej grupy. Jesienią i zimą wychodzę z kubkiem gorącej herbaty do ogródka. Piję ją zanim wystygnie, żeby poczuć różnice miedzy swoim wnętrzem, a resztą świata. Mam wtedy poczucie, że sama decyduję o tym, jaka jest we mnie pogoda, zarówno pod względem fizycznym jak i psychicznym. Herbata zawsze wprawia mnie w refleksyjny nastrój. Nie wiem dlaczego. Podczas roku szkolnego często chodzę do kawiarni, aby zrelaksować się i uporządkować myśli. Dla większości osób, które poznałam w swoim życiu, picie herbaty nie jest niczym wyjątkowym. Jest zaledwie czymś, co podpowiada rutyna. Czymś, nad czym się nie zastanawiają. Tylko siorbaniem wrzątku. Ku mojemu zdziwieniu, w Ognisku poznałam wiele osób, dla których herbata ma szersze znaczenie. Niektórzy od zawsze umieli dostrzegać w codzienności coś więcej. Inni nauczyli się tego podczas zajęć. Ogniskowicze nigdy się nie nudzą. Dla nich nawet najmniejszy cień lub szum może być inspiracją. Ognisko nauczyło mnie, że życie jest kolorowe, jeśli będę przyglądać się każdej barwie i nie pominę żadnej z nich (przez własne lenistwo lub brak skupienia) Nawet czerń stanie się barwna, jeśli będę wpatrywać się w nią wystarczająco dokładnie. Mam prawie osiemnaście lat, więc moja przygoda w Ognisku powoli się kończy. Jest mi smutno, ale wiem, że wszystko co dobre kiedyś się kończy. Zawsze będą ze mną wspomnienia, które zebrałam w Ognisku. Tak samo jak wiedza i doświadczenie. Poza tym w przyszłości również będę mogła odwiedzać Ognisko. Absolwenci są bardzo miłe widziani, ponieważ Ogniskowiczem jest się całe życie. Ponadto, mogę liczyć na pomoc przyjaciół, których tam poznałam.

Rok temu na obozie letnim spotkałam pewną dziewczynę. Trzymała w ręku kubek z napisem "Po prostu napisz to." Nie wiem, co znajdowało się w kubku. Byłam zbyt pochłonięta rozmową, aby to zauważyć. Pomimo tego, po kilku minutach byłam pewna, że niezależnie od zawartości naczynia, Gosia postrzegałaby herbatę tak samo jak ja. Później poprosiła mnie, abyśmy zrobiły sobie tematyczne zdjęcie o kosmosie. Początkowo nie byłam chętna, ponieważ uważam, że jestem szczególnie niefotogeniczna. Na szczęście zgodziłam się pod wpływem chwili. Wolę sobie nie wyobrażać, ile wspaniałych rzeczy nie wydarzyłoby się, gdybym odmówiła. Na szczęście nie utonęłam we własnych kompleksach. Wiedziałam, że Ognisko to miejsce, w którym mogę zwyczajnie być sobą i nie wstydzić się swoich wad. Zrobiłyśmy wspólnie zdjęcie, które zapoczątkowało istnienie naszej wspólnej galaktyki. Doskonale pamiętam chwile, gdy malowałyśmy sobie gwiazdy na ramionach i policzkach.

Ognisko składa się z przeróżnych ludzi. Prawdopodobnie dlatego praca nad sztukami jest w nim tak szybka i efektywna. Spokojni wyciszają nerwowych, skupieni nakierowują roztargnionych, żartobliwi pomagają melancholikom pisać komedie, a refleksyjni wspierają roześmianych w pisaniu tragedii. Wszyscy dopełniają się nawzajem. Nie martw się, jeśli jesteś nowy w Ognisku i wydaje Ci się, że nie masz żadnej wyjątkowej cechy. To niewłaściwe przekonanie! Mi na początku wydawało się, że nie mam niczego do zaoferowania światu. Dzięki uczestniczeniu w zajęciach wydobyłam z siebie najlepsze cechy, o których istnieniu zupełnie nie wiedziałam. W rzeczy samej, w Ognisku może odnaleźć się każdy, kto będzie gotowy zaangażować się w sztukę! Poznałam tutaj przeróżnych ludzi. Z niektórymi z nich lubię się śmiać, z innymi tańczyć, a jeszcze z innymi rozmawiać. Znalazłam również osobę, która doskonale mnie rozumie. W te wakacje zrobiłam z nią kolejne zdjęcie, którego tematem były kropki Kusamy. Gdy do niego wracam przypominają mi się nasze wspólne rozmowy, a szczególnie ta, która skończyła się nad ranem.

Myśląc o zdjęciu z Marianną, bardzo się wzruszam i jednocześnie nabieram siły, bo pamiętam, jak je robiłyśmy. Jeśli mijające dni nie zdeformowały mojego poczucia czasu, to noc wcześniej jedną z bardziej inspirujących rozmów przerwał nam wschód słońca. Mając wolną chwilę po zajęciach chciałyśmy się zdrzemnąć i zregenerować. Przypomniało nam się, że to ostatnia szansa na zrobienie japońskiego zdjęcia i od razu wymyśliłyśmy mnóstwo usprawiedliwień, żeby móc iść spać. Kreatywność w takich momentach bywa zaskakująca. Popatrzyłyśmy na siebie i zrozumiałyśmy, że „Robimy! Już!”. Reszta zadziała się naprawdę błyskawicznie, jakby pomysł i potrzebne przedmioty tylko na nas czekały. Potem zrozumiałam, że od tego momentu już nigdy nie będę mogła zasnąć dopóki nie wykorzystam szansy, a jeśli drzemka wyda mi się kusząca - porozmawiam z Marianną i zacznę działać. Po prostu.

Nie mogłyśmy inaczej. Nie mogłyśmy sobie odpuścić, nie po tym, jak zrobiłyśmy wspólne zdjęcie w ubiegłym roku. Pamiętam, że miałam pomysł, ale potrzebowałam drugiej osoby. (To się czasem zdarza w różnych okolicznościach i naprawdę warto nauczyć się znajdywać odpowiednich ludzi! Czasem wystarczy zagadać, innym razem trzeba trochę wysiłku, żeby pomóc komuś się przełamać, albo przekonać go do swojego pomysłu, czasem trzeba samemu otworzyć się na potencjał drugiej osoby, ale warto!) W pokoju obok siedziała Marianka i chociaż wtedy jeszcze wszystkie inspirujące rozmowy były przed nami, obie czułyśmy, że warto zrobić coś razem. Wydaje mi się, że miałyśmy dobrą intuicję, ale chyba nie spodziewałyśmy się, że pomalowanie się w gwiazdozbiory będzie wielkim wybuchem, w wyniku którego powstanie nasza niesamowita galaktyka pocztówkowo-telefoniczna.

Tworzenie tegorocznego zdjęcia było - jak sztuka Kusamy - czerwone, dynamiczne, buzujące emocjami, ale udało mi się wyłowić kilka myśli: Dzielone szaleństwo nie jest groźne i może zamienić się w sztukę, nie trzeba bać się z niego zwierzać. Warto szukać ludzi, z którymi schody pokonuje się w pięknym stylu (na przykład: kładąc się i robiąc zdjęcie). Przy okazji można odkryć wzruszające podobieństwa sięgające dużo głębiej niż zauważenie, że mamy takie same sukienki, które zresztą nosiłyśmy cały dzień. Podobnie jak czerwone kropki, które wcale nie dały się łatwo zmyć, ani o sobie zapomnieć i dodawały sił (chyba skuteczniej niż zrobiłaby to drzemka). Kiedy brakuje mi motywacji, albo się do czegoś zniechęcam, to przypominam sobie wtedy to zdjęcie, które stało się kolejną gwiazdą świecącą jasno w naszym wspólnym kosmosie.

Dobrze było zauważyć ten moment i wyłowić go z całokształtu obozowego szaleństwa. Chociaż może się wydawać, że użyte przeze mnie słowa są nieadekwatnie podniosłe, to historia tego zdjęcia pomaga mi odpowiedzieć na skomplikowane pytanie: czym jest Ognisko?. Każde moje zetknięcie z Ogniskiem obfituje w wyzwania – te stawiane przez instruktorów, czy wzajemnie przez przyjaciół. Jednak, co w moim odczuciu jest najważniejsze, wyzwania te są rozdawane w pakiecie ze wsparciem, uśmiechem, motywacją, wskazówką i przestrzenią na samodzielne próby. Nieważne, czy to rola w warsztacie, nowe zajęcia instruktorskie, tańczenie lub  krzyczenie na scenie, czterowers, albo właśnie szybkie konkursowe zdjęcie – najistotniejsze wydarza się za kulisami i w nas samych. Jestem pewna, że każdy Ogniskowicz ma takie własne zdjęcie – wspomnienie, albo zdobędzie je w kolejnych latach swojej przygody.



Jeśli w jakimś odległym wymiarze istnieje inna wersja mnie, która nie poszła do Ogniska to musi być ona pozbawiona prawdziwego bogactwa: wspomnień, przyjaźni oraz doświadczeń. Obecnie cieszę się, że jestem. W tej chwili nie umiem nawet opisać tego, jak bardzo ważną osobą jest dla mnie Gosia. Nasza przyjaźń opiera się na ogromnym zrozumieniu, wrażliwości i wzajemnym szacunku. Piszemy listy, wiadomości i często rozmawiamy przez telefon. Spotykamy się we wspólnej galaktyce, chociaż w rzeczywistości mieszkamy bardzo daleko od siebie. Pisanie o tej galaktyce zajęłoby co najmniej dziesięć tysięcy stron. Podsumowuję więc: W Ognisku można znaleźć prawdziwych przyjaciół.