poniedziałek, 24 lutego 2014

Natalia Kowalczyk - Syndrom pęcławski


Własny wpis na bloga jest jak dedykacja dla ważnej osoby w książce na koniec obozu - układasz ją w głowie przez cały wyjazd po czym stwierdzasz, że nie umiesz wyrazić TEGO słowami. Opisując TO bardzo trudno nie jest mi popaść w patos. Szczególnie po przełomowym dla mnie zimowisku oraz sześciu latach "lukratywnej kariery ogniskowej". Piszę to w cudzysłowie, bo uważam, że słowo "kariera" zdecydowanie nie pasuje do słowa "Ognisko". Nie dla wszystkich jest to niekończące się pasmo sukcesów, nagród czy świetnie zagranych ról w warsztatach. Z resztą chyba nie do końca o to chodzi. Analizując moją własną ogniskową podróż widzę ją w różnych barwach. Robiłam sobie przerwy, czasami nie przychodziłam, rzadko grywałam w warsztatach. Nie uznaję tego za ujmę. Zawsze wracałam. Na tym polega fenomen. Obozy ogniskowe organizowane są dwa razy do roku - zimą oraz latem. W okresie ferii jest to Pęcław i delikatnie kiczowaty club 35 + z wymalowanymi na ścianach plażami prosto z Majorki oraz kulą dyskotekową w stołówce. Latem zmieniamy standardy i tym samym lądujemy w starym teresińskim pałacyku ze wszystkimi elementami, które ów pałacyk powinien posiadać (skrzypiące schody, oficyna oraz obowiązkowo las i przeciętnej czystości jeziorko). Brzmi jak mieszanka rokoko i późnych lat 80. Jednak w tym przypadku oba miejsca łączy element pasujący nawet do epoki kamienia łupanego. Ognisko. Nigdy nie zrozumiem powodu, dla którego Teresin oraz Pęcław stają sie czasowym sercem wszechświata. Jedno jest pewne - halinistyczne centrum dowodzenia działa bardzo sprawnie niezależnie od stylu architektonicznego. Tutaj powinien nastąpić szereg wyjaśnień dotyczących aktywności związanych z obozem. Jednak trzeba wiedzieć, że są to terminy z natury niedefiniowalne (no bo przecież czymże jest inwencja?), których znaczenie poznamy jedynie poprzez doświadczenie. Nawiązanie do empiryzmu jest tutaj z resztą nieprzypadkowe - pierwszy warsztat jest i na zawsze będzie czarną magią póki go nie zrobisz, potem już tylko nocami dręczą cię pomysły na następny. Tydzień lub też dwa wyjazdu (w zależności od pory roku ) są jak migawka. Objawiają się pod postacią mikstury z krepiny, wszechobecnych aparatów, scenariuszy, głośników, reflektorów, przedłużaczy oraz tzw. czynnika x (nie nawiązuję tutaj do słynnej bajki), który składa sie z rzeczy tak zupełnie oczywistych jak: figurka papieża z kiwającą głową, poziomica laserowa czy kaftan bezpieczeństwa (bardzo przydatny na obozach). Zawsze zażycie dużej dawki owej mikstury kończy sie dla mnie tak samo źle - syndromem poobozowym, który leczy się bardzo długo (szczególnie jeśli spragniona duszyczka sięga po raz któryś już do książki z wpisami). Brzmi okropnie. I do TEGO doprowadza Cię obóz? No na Twoim miejscu to już bym nie jechała... A jednak wracam. Co roku. Bo muszę. Muszę jednego specjalnego letniego wieczora spojrzeć w niebo i zrozumieć, że bez tej miłości nie można żyć. Przepraszam. Popadłam w patos. Ale właśnie leczę syndrom pęcławski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz