sobota, 2 listopada 2013

Bartek Magdziarz. Meteor i Amulet.


Napisać kilka słów o Panu Janku? To się da zrobić! Jednak nie bez istotnego zastrzeżenia. Otóż nie będę pisał o wielbionym aktorze, dziekanie „Filmówki”, dyrektorze Teatru Ochoty, apologecie Osterwy itd., ale o „Panu Janku”. Tak Go nazywaliśmy. I chyba sam tak o sobie myślał. O wszystkich funkcjach, rolach, misjach naszego „Ojca Założyciela” napisano tysiące stron –może pora wyznać kim był dla NAS? Ta liczba mnoga nieco mnie onieśmiela… Do Ogniska trafiłem „dopiero” w połowie lat 90. … Ale może uda mi się nie rozminąć z prawdą w stopniu karalnym.
Pan Janek był… meteorem. W Ognisku i podczas letnich obozów pojawiał się i znikał. Zajęcia prowadził dość rzadko, za to podczas chwil podniosłych i oficjalnych mógł pochwalić się frekwencją prymusa. Chyba wiedział, że jest dla nas ważny. I był. Czekaliśmy na Jego „wejścia”, na cięte riposty i na trafne, lapidarne podsumowania (wybrzmiewały zwykle po serii młodopolskich monologów). Obecność Pana Jana nadawała naszym poczynaniom inną rangę – był naszym ambasadorem w „pierwszej lidze”, dzięki Niemu nie czuliśmy się tylko jak rozgorączkowana sekta twórczych nastolatków. Czynił nasze aspiracje i marzenia… Wiarygodnymi? Prawomocnymi??? Chyba tak! „Możecie mieć nas za popaprańców, ale Chłopak z Hollyłodzi jest z nami!”. Tak to widzieliśmy.
Pan Janek udzielił nam kilku istotnych lekcji: o tym, że w życiu warto być RAZEM, że UŚMIECH rozwiązuje większość problemów, że warto zachowywać kpiarski DYSTANS-zwłaszcza do siebie samego. Często wspomina się, jak „Machul” witał swoich widzów w drzwiach Teatru Ochoty. Pewnego razu na mój widok zakrzyknął „Przyszedł, przyyyszeeedł!!!” (było to przed kolejnym spektaklem „Bankructwa małego Dżeka”). A przecież tamtego wieczoru nie mógł mnie znać bo byłem tuż po egzaminach do Ogniska, jeszcze przed wynikami… To była chwila jakich mało, zapamiętana na zawsze. Wniosek? Takich momentów, dzięki Panu Jankowi ludzie musieli przeżywać wiele. Potem wielokrotnie patrzyłem na podobne epizody: na grupowe pozowanie do zdjęć na obozach, na podpisywanie książek, na korytarzowe żarty, w których różnica wieku nigdy nie była przeszkodą.
We wspomnieniach o Panu Janie brakuje mi zawsze „drugiej strony” - refleksyjnego „Machula”, który opowiada o śmierci matki, gorzko żartuje z braku funduszy na trzecią część „Vabanku„ przeżywa zdradę przyjaciela, rozlicza się ze sobą, lub czyta nam, nigdy nie zrealizowany, autorski scenariusz. Lekkoduch? Król życia? Owszem, ale nie tylko – mieliśmy szczęście poznać również inny wymiar tej POSTACI. Gdzieś daleko od Ogniska, toczyło się inne życie Pana Jana, które niekoniecznie było „dla nas”. Nigdy nas nim nie obarczał, ale ono gdzieś płynęło.
Trudno i dziwnie jest pisać o Janie Machulskim… Rozmowa, anegdota, zwierzenie… To one bardziej do Niego pasują. Nie chcę sprowadzać niniejszego wpisu do megalomańskiego bryku, typu „Moje życie z Kwinto”. Każdy, kto miał okazję zetknąć się z Panem Janem, przechowuje jakieś wspomnienie. Jestem przekonany, że warto się nimi wymieniać. Ogniskowymi korytarzami biegają teraz ludzie, którzy nie mieli tyle szczęścia co my (Pani Ania, Olga, Zuzia, Paulina, Angelika, Nella, Adam, Jakub, Kamil, Mateusz, Sebastian…). Jeśli tylko chcecie dowiedzieć się czegoś o TYM JEGOMOŚCU z „HUNCWOCIM” uśmiechem, który zerka na Was ze ścian kurnika, pytajcie. PYTAJCIE!!! BM

PS: Określenie „huncwoci” odkryłem dla naszej mowy osobiście.

1 komentarz: