wtorek, 26 sierpnia 2025

Róża Dworak - Lenistwo twórcze

 

Obserwuję ostatnio pewne zjawisko. Piszę jednak o tym, jak objawia się u mnie, gdyż nie chce wkładać słów w niczyje usta. Może jednak ktoś czytający zidentyfikuje u siebie podobne do mojego rozleniwienie? W ostatnim czasie zaobserwowałam u siebie coś, co pozwolę sobie roboczo nazwać lenistwem twórczym. Zaczyna się ono, przynajmniej w moim przypadku, od zmęczenia ciągłym robieniem czegoś. Kiedy powiedzmy jestem w toku wymyślania, myśli przychodzą do mnie nagle, niezapowiedziane, swoim natłokiem zwalają się w najbardziej niechcianym momencie. Staję wtedy przed wyborem: kontynuować to, cokolwiek to było, czym zajmowałam się wcześniej, czy ugiąć się chęci tworzenia. Ugięta - bądź co bądź - pozytywną motywacją tworząc często w najbardziej niedostosowanych do tego, nieodpowiednich momentach, męczę się. Przez to zmęczenie mój dylemat z czasem się zmienia. Wygląda teraz tak: zostać pod wpływem moich nieokiełznanych myśli i pomysłów czy poddać się potrzebie odpoczynku. Może jest to moja osobista cecha, ale niezdolna jestem do tworzenia w momentach z góry ustalonych, jeżeli na przykład powiem sobie: to jest ta pora, przez tą godzinę będę pisać - skazuję się na bezwarunkową porażkę, nie napiszę nic. Tworzenie spontaniczne jest więc jedyną formą tworzenia jaka mi pozostaje. Mój wybór wygląda więc teraz tak: tworzyć, czy nie tworzyć. Kiedyś jednak nadchodzi moment, że moje ciało, lenistwo, chęć zabawy, chęć odpoczynku, rozluźnienia, frustracja, tymi ciągłymi napływami weny, mimowolnie wybiera opcję drugą. Pomysł (jeden z) pozostaje niewykorzystany, niezapisany i choćbym sobie nie wiem jak długo obiecywała, że go zapamiętam, niezapamiętany. Jakaś część mojego pomysłu, mojej weny twórczej, jakaś część tego co mogłabym kiedyś spełnić, stworzyć, część czegoś może nawet genialnego? Może to część tej nawet najlepszej rzeczy jaką kiedykolwiek wymyślę lub jak dotąd wymyśliłam? I ta właśnie część w tym momencie odeszła w niepamięć, zmarnowała się, uczyniła mnie z miejsca trochę gorszą i głupszą. Zapętlam się więc w tę fiksację zmarnowanego potencjału i strachu przed ogłupieniem się, tak, że w istocie się ogłupiam. Moje myśli, pomysły stają się nieznośnie, każdy kolejny przypomina mi o moim lęku, żadnego nie wykorzystuję. Staję się niezdolna do spontanicznego tworzenia, a więc niezdolna do tworzenia w ogóle. Z czasem pomysły przestają przychodzić. Trochę alarmuje mnie ich brak, ale nie mam czasu ich szukać, uwagę moją zajmują teraz szkoła, nauka, egzaminy, spotkania towarzyskie, zaległe sprawy do zrobienia, spacery z psem, sen; robię wszystko, żeby nie wrócić do tego początkowego wiru, bo ani nie czuję się na siłach, ani nie mam na to czasu, bo jak tylko wrócę do domu to będę musiała się uczyć, wyjść z psem, zjeść kolację, pójść się umyć, spać. Zastanawiam się, jaka część tego to tylko wymówki, a jaka: prawdziwe życie, prawdziwy świat i moja przyszłość, która przecież powinna być dla mnie priorytetem. Boję się więc tych myśli i żyję w lęku, lęku, że nie dam rady zrobić wszystkich rzeczy, które mam do zrobienia, ale też, że nigdy już nie będę mogła tworzyć, że po prostu zrobiłam się głupia. Permanentnie. Nie rozumiem już sztuki, nie potrafię wycisnąć z siebie żadnej sensownej myśli, nie dostrzegam u siebie żadnego śladu zrozumienia. Potrzebuję jakiegoś bodźca zewnętrznego, czegoś silnego, zdecydowanego, co wzbudzi we mnie motywację, chęć i odpędzi ten lęk przed myśleniem. I koniec. Dotarłam już do tego momentu, że zwyczajnie mi się nie chce, że czuję wręcz fizyczny wstręt do myślenia i do tworzenia. Leniwa, spędzam całe dnie na nie robieniu niczego znaczącego. Po powrocie ze szkoły - uczę się; jak nie ma nauki, to choćby przeszło mi przez myśl, żeby wykorzystać ten czas - nie chce mi się. Zauważyłam, że kiedy kończy się rok szkolny, zaczynają się wakacje lub ferie, ja znajduję się zazwyczaj właśnie w samym centrum takiego zacofania. Z tyłu głowy pojawia się zbliżający się wielkimi krokami obóz ogniska oraz… warsztat, który powinnam już zacząć pisać. Ale jak tu zrobić warsztat, kiedy straciło się całą swoją inteligencję teatralną i motywację? Myślę, że w tym, że co roku mi się udaje jest jakaś niepojęta dla mnie samodyscyplina, z całkowicie niezrozumiałym jej źródłem gdzieś w środku mnie. Możliwe, że podskórnie rozumiem, co dla mnie ważne. Możliwe, że wyznaczyłam sobie kiedyś (lub sam się wyznaczył we mnie) jakiś taki drogowskaz, który mówi TO JEST WAŻNE. Postanawiam: zrobię warsztat. I robię. I nie wiem skąd przychodzi do mnie pomysł, skąd przychodzi tekst, scenografia i wszystkie inne rzeczy, które są jakby nieodłączną częścią tworzenia warsztatu, z pewnością nie są one jednak wynikiem jakiegoś nagłego napływu weny. Są raczej resztkami tego, co zostało we mnie po poprzednim roku i jakimś dziwnym pomysłem, dla którego zrozumienia nie mam. Jednak idę w to. Jaką mam alternatywę? Tworzę coś, co wydaje mi się kompletnie dziwne i niezrozumiałe. Staram się nie kwestionować mojej wizji, ponieważ wszystko w niej wydaje mi się kwestionowalne. Musiałabym się wtedy, gdybym zaczęła ją kwestionować,!!!! poddać się, niezdolna do wyciśnięcia z siebie ani zdania, które bym zrozumiała i w którym widziałabym sens i jakieś powiedzmy wątpliwe piękno, na którym szczególnie mi zależy. Tak, bardzo zależy mi na pięknie, ale kiedy jestem w takim życiowym amoku nie jestem zdolna go zauważyć. Dopiero jak przyjeżdżam na obóz mój mózg powoli się otwiera. Każdego roku jest tak samo: przez pierwsze kilka dni jestem przerażona tym, że oczekuje się ode mnie, że będę aktywnie myślała, miała jakiś własny punkt widzenia, a co gorsze wypowiadała się. A ja kompletnie nic jeszcze nie rozumiem. Po pierwszych wystawieniach nigdy nie wiem co mam myśleć. Po prostu mój umysł nie jest w stanie zinterpretować w żaden sposób tego, co widzi. Nawet najprostsze, oczywiste wręcz tematy pozostają dla mnie nie do zauważenia. To, że orientuję się, że inni je dostrzegają wydaje mi się jakieś w ogóle kosmiczne, a te wszystkie rzeczy takie trudne. Z czasem jednak, jak natężam i natężam mój umysł coraz bardziej zauważam, że coś powoli się otwiera. Pod koniec obozu rozumiem w pełni; rozumiem i mój nowo powstały warsztat i w ogóle to, co tworzę i mam jakieś swoje zrozumienie dla tego co tworzą inni. Jestem w stanie formułować wnioski i opinie nie na podstawie tego, co mi się wydaje, tylko na podstawie tego co wiem, w co szczerze wierzę, że wiem i co jest dla mnie prawdziwe. Mam swój sposób (tak jak każdy!) odbierania sztuki i rozumiem go. Jestem w stanie pojąć, co właściwie mam na myśli i potrafię to wyrazić, staję się też pewna mojej myśli. To dobrze, bo uważam, że niepewność jest największym mordercą sztuki, która opiera się na własnym, odważnym rozumieniu. Pozbyłam się więc niepewności i zauważyłam piękno. Chociażby przez te dwa czy trzy tygodnie po powrocie z Wilgi jestem bogatsza o coś prawdziwego, co cały czas jest i było we mnie. Później lenistwo twórcze dopadnie mnie i będę hibernować swoje szare komórki aż do ogniskowego zimowiska.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz