niedziela, 22 lipca 2018

Małgorzata Czerwień - Herbata z słów podana w ważnym kubku




Jeśli wszystko przebiegnie pomyślnie ten wpis będzie pierwszym ukończonym przeze mnie tekstem od pół roku. Z tego powodu podchodzę do niego z lekką niepewnością. Od dawna wiedziałam, że po obozie napiszę coś na bloga, ale długotrwała niemoc w  dobieraniu słów, która bardzo mnie męczyła przed wyjazdem, sprawia, że jestem nieco onieśmielona. Długo przygotowywałam okoliczności pisania, jakby to, co nastąpi, miało być świętym i cudownym aktem. Wybierając herbatę, godzinę, pozycję na fotelu i koszulę odwlekałam tę chwilę, bo nie wiedziałam jakich słów użyć.
To był chyba pierwszy wyjazd, który był dla mnie tak obfity w interakcje z innymi. Zmniejszyłam wyczulenie na swoje potrzeby i oddałam się rozmowom, spojrzeniom, uściskom, zwierzeniom i w końcu samej obserwacji otaczających mnie ludzi, którzy zdawali się aż drżeć emocjami, myślami i pięknem. Migawki tych spotkań krążą w mojej głowie, stąd pierwszym pomysłem było zbudowanie tu muzeum, w którym odpowiednio ustawiłabym i oświetliła najważniejsze dla mnie momenty, lecz wydaje mi się, że nie chciałabym nikogo wpuścić do środka. Dlatego opiszę to, co zauważyłam już po obozie, lecz dzieje się dzięki ingerencji tych kilkunastu dni w moje istnienie.
Jednym z punktów moich przygotowań do rozpoczęcia wpisu była herbata, koniecznie w kubku, który miałam na obozie. Litery na szkle zdają się na mnie patrzeć i czekać na reakcję. „Po prostu napisz to.” Kiedy pakowałam walizkę długo się wahałam, czy z maltretującą mnie niemocą powinnam go używać, bo zdawał się być potężną kpiną. Na szczęście stał się świadkiem moich zmagań ze słowem i teraz mogę dumnie odkładać na niego dłonie po wciśnięciu kolejnych liter na klawiaturze.
Wydaje mi się, że w trakcie obozu miałam szansę odpocząć od presji, którą na sobie wywierałam i uwolnić się w pewnym sensie od potrzeby składania słów. Kilkanaście dni spędziłam wśród ludzi, którym nie musiałam tłumaczyć niczego, ani tłumaczyć się. Wśród nich znalazło się sześć osób, z którymi obdarzyliśmy się zaufaniem i odważyliśmy się zaryzykować. W ten sposób powstał warsztat, któremu nadałam numer dwa i pół, by uciec od podniosłości trzeciego, ostatniego warsztatu i otworzyć się na przyjemność tworzenia go. Nie byłam w stanie udźwignąć ciężaru odpowiedzialności za słowa, więc podjęłam się adaptacji utworu, który pisał o tym, co mnie męczyło słowami, których nigdy bym nie wykorzystała. O dziwo było to dla mnie bardzo uzdrawiające. Po raz pierwszy, zamiast w stresie ucieleśniać nieosiągalną wizję z mojej głowy, z przyjemnością obserwowałam kolejne próby. Pozwalając sobie na swobodę i improwizację pracowaliśmy z ciągłym zaskoczeniem, a proces powstawania był istotniejszy niż sam efekt końcowy. Widownia zobaczyła jeden spektakl, ale ja przez tydzień codziennie oglądałam inne emocje i spojrzenia i choć może to jest egoistyczne, ta świeżość i balansowanie na granicy równowagi było mi szalenie potrzebne.  
Od konfrontacji ze słowem odsunęły mnie także zajęcia instruktorskie. Praca z ciałem pozwalała przesunąć ograniczenia, przepuścić przez siebie serię emocji, które zakręciły w głowie, jak długie wpatrywanie się w kalejdoskop, by na koniec przynieść ulgę, spokój, w pewien sposób oczyścić. Balansowałam między boleśnie wyostrzoną świadomością i rozmywającym się, wibrującym transem. Każdego dnia wychodziłam z sali konferencyjnej absolutnie oszołomiona i zaskoczona tym, co jestem w stanie z siebie wyciągnąć.
Poza tą specyficzną ciszą w natłoku wrażeń ważnym etapem w moim skradaniu się do słów, była niespodzianka jednej z grup, która silnie uderzyła i rozchwiała  moje poczucie bezpieczeństwa. Słowo „wrażliwość” padło w niej tyle razy, że wyblakło zupełnie i zamiast należnej mu podniosłości popadło w śmieszność. Bardzo lubię ładne słowa. Kolekcjonuję je i często przymierzam, staram się używać codziennie, by dodać piękna otaczającej mnie rzeczywistości, lecz jednocześnie sprawiam, że znika ich absolut, wyjątkowość. Przez parę dni byłam pewna, że muszę jak najszybciej uciec od ciągłego sięgania po największe słowa, jednak kiedy w ostatnią noc nikt nie potrafił opisać tego, co obezwładniło go na obozie bez użycia wyśmianej „wrażliwości” zrozumiałam, że są takie miejsca, gdzie można używać ich codziennie. Po wpisaniu różnych słów do książek, kiedy słońce zwiastowało, że najwznioślejszy moment obozu dobiegł końca wyszłam na moment na taras. Przez otwarte drzwi dobiegały głosy siedzących w sali, ale nie dało się już odróżnić wyrazów. Stojąc tak w ciszy udało mi się pogodzić ze słowami.
Choć wciąż jest we mnie niepewność i ostrożnie dotykam liter na klawiaturze, to napis na kubku już ze mnie nie szydzi i wiem, że bez słów nie byłabym w stanie żyć. Po prostu to napisałam i po prostu chcę pisać dalej, żeby inni mogli zaparzyć z moich słów herbatę i pić ją we własnym kubku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz