Na
co dzień ujmuje mnie wiele rzeczy. Tam, podczas niespełna tygodnia, jeszcze
więcej. Ujmuje mnie moment uchwycenia wzroku, po którym następuje uśmiech.
Ujmuje chór głosów śpiewających tę samą piosenkę, którą wszyscy już znają na
pamięć, mimo że minęły dopiero trzy dni. Ujmuje brak jakichkolwiek oporów u
ludzi, w chaosie rozrzuconych po scenie. Ujmuje chwila po obejrzeniu filmu,
który był tak niesamowity, że każdy chce wiedzieć, co myśli osoba siedząca
obok. A przede wszystkim, ujmuje mnie to jak bardzo jesteśmy tam dla siebie.
Staramy się tak jak tylko możemy, żeby było idealnie, dla innych, mając z tyłu
głowy to, że ci „inni” są w tym miejscu dla nas.
Dlatego
wciąż zastanawiam się, co ma w sobie to słynne miejsce pod palmami w połączeniu
z Ogniskiem, które do niego przyjeżdża. W jaki sposób wprawia mnie w trans,
który trwa od momentu przekroczenia progu po raz pierwszy, aż do chwili, w
której muszę zrobić to po raz drugi. Jak to się dzieje, że przestaję odczuwać
zmęczenie i jedyną rzeczą na jakiej mi zależy jest spędzenie dodatkowej chwili
z osobami, których obecności będzie mi tak brakować. Nie wiem, co oddałbym za
to, żeby móc przenieść się teraz na jedną z prób i mam na myśli jedną z tych
późniejszych… bo to prawda, na zimowisku istnieje pewna prawidłowość - moment,
w którym było najtrudniej wspomina się
najlepiej, najbardziej pod słońcem pragnie się do niego powrócić.
Skończył
się mój czwarty wyjazd z Ogniskiem, a mam wrażenie, jakby to były jedne, bardzo
długie wakacje, które wciąż trwają, podczas których dostaję szansę poznawania
kolejnych niesamowitych osób i dowiadywania się jak bardzo mogę na nich
polegać. Możliwe, że właśnie dlatego ten najbardziej wzruszający moment
„pożegnania”, nie jest dla mnie tak smutny, po prostu wiem, że nim nie jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz