czwartek, 23 lipca 2015

Jan Kwapisiewicz - Przewodnik


          Lato. Nareszcie mogę odpocząć, ale nie tak zwyczajnie, ja chcę odpocząć od rutyny tygodnia, od normalnego życia. Do tego służy mi obóz. Obóz z Ogniskiem. Przyjechałem i od razu uderzył mnie zupełnie inny klimat niż dotychczas. Nie z powodu bliskiego zalewu. Z powodu ludzi, młodszych od mnie trochę przestraszonych, ale intrygujących. Moja grupa składała się z siedmiu osób, każda z nich była specyficzna, z każdą musiałem nawiązać wspólny język, tak robię zawsze. Jednak moja rola się zmieniła, dalej byłem zabawnym i trochę szalonym gościem, ale dla tej grupy stałem się przewodnikiem, kimś więcej niż kolegą z obozu. Na samym początku było ciężko (chociaż słyszałem historie o całkowitych integracjach w jeden wieczór), ale gdy już ustaliliśmy nazwę grupy i scenkę, to poczułem się staro. Jeszcze nie tak dawno to ja byłem w kompetentnych rękach doświadczonych Ogniskowiczów.
         Dni mijały, więź zacieśniała między nami, ja zacząłem odpuszczać rolę lidera, a moja grupa skupiała się sama. Chciałem, żeby potrafili pracować kiedy mnie nie ma, ale to nie tak działa. Oczywiście, że w szóstkę dawali sobie świetnie radę z pomysłami, a ja powinienem przy nich być. I kiedy przesadzają (np. z liczbą metafor) hamować, a kiedy hamują (tracą skupienie i kreatywność), przyspieszać ich pracę. W ostatnich dniach obozu wziąłem się w garść (często tak mam, że w obliczu końca potrafię się zmotywować) i znów byłem z nimi, ciałem, duchem i myślą. Dzięki naszej wspólnej pracy powstały dwa cudeńka, majstersztyki w dziedzinie niespodzianek: pierwsza na placu zabaw przywodząca na myśl beztroską zabawę w życie ze wszystkimi jej konsekwencjami i zaburzaniem rzeczywistości oraz druga, na plaży, czerpiąca garściami z literatury tworzenia utopijnych światów (np. Władca Much). Byłem z nich dumny jak ojciec z gromady dzieci.
         W dzień fuksówki (pewien tajemniczy zwyczaj) miałem wrażenie, że się coś stanie, powietrze było napięte i drżało, a ja czekałem na rozwój zdarzeń. W chwili końca obrzędu, kiedy to wszyscy świętowali, zobaczyłem w tłumie jedną małą postać. To była Gabrysia z mojej grupy. Stała sama i pomyślałem, że powinienem jej coś dać, żeby zapamiętała to zdarzenie na zawsze. Schyliłem się i przekazałem jej swoją, palącą się jeszcze, świecę. Dopiero później, po rozmowie z panią Anią, zdałem sobie sprawę jak wielką rzecz zrobiłem. To była najpiękniejsze, co mogłem komuś ofiarować. Wyjeżdżając z Serocka miałem wrażenie, że sprawdziłem się jako przewodnik, czułem się spokojnie i lekko, jak nigdy przedtem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz