Lato. Nareszcie mogę odpocząć,
ale nie tak zwyczajnie, ja chcę odpocząć od rutyny tygodnia, od normalnego
życia. Do tego służy mi obóz. Obóz z Ogniskiem. Przyjechałem i od razu uderzył
mnie zupełnie inny klimat niż dotychczas. Nie z powodu bliskiego zalewu. Z
powodu ludzi, młodszych od mnie trochę przestraszonych, ale intrygujących. Moja
grupa składała się z siedmiu osób, każda z nich była specyficzna, z każdą
musiałem nawiązać wspólny język, tak robię zawsze. Jednak moja rola się
zmieniła, dalej byłem zabawnym i trochę szalonym gościem, ale dla tej grupy
stałem się przewodnikiem, kimś więcej niż kolegą z obozu. Na samym początku
było ciężko (chociaż słyszałem historie o całkowitych integracjach w jeden
wieczór), ale gdy już ustaliliśmy nazwę grupy i scenkę, to poczułem się staro.
Jeszcze nie tak dawno to ja byłem w kompetentnych rękach doświadczonych Ogniskowiczów.
Dni mijały, więź zacieśniała między nami, ja zacząłem odpuszczać rolę lidera, a
moja grupa skupiała się sama. Chciałem, żeby potrafili pracować kiedy mnie nie
ma, ale to nie tak działa. Oczywiście, że w szóstkę dawali sobie świetnie radę
z pomysłami, a ja powinienem przy nich być. I kiedy przesadzają (np. z liczbą
metafor) hamować, a kiedy hamują (tracą skupienie i kreatywność), przyspieszać
ich pracę. W ostatnich dniach obozu wziąłem się w garść (często tak mam, że w
obliczu końca potrafię się zmotywować) i znów byłem z nimi, ciałem, duchem i
myślą. Dzięki naszej wspólnej pracy powstały dwa cudeńka, majstersztyki w
dziedzinie niespodzianek: pierwsza na placu zabaw przywodząca na myśl beztroską
zabawę w życie ze wszystkimi jej konsekwencjami i zaburzaniem rzeczywistości
oraz druga, na plaży, czerpiąca garściami z literatury tworzenia utopijnych
światów (np. Władca Much). Byłem z nich dumny jak ojciec z gromady dzieci.
W
dzień fuksówki (pewien tajemniczy zwyczaj) miałem wrażenie, że się coś stanie,
powietrze było napięte i drżało, a ja czekałem na rozwój zdarzeń. W chwili
końca obrzędu, kiedy to wszyscy świętowali, zobaczyłem w tłumie jedną małą
postać. To była Gabrysia z mojej grupy. Stała sama i pomyślałem, że powinienem
jej coś dać, żeby zapamiętała to zdarzenie na zawsze. Schyliłem się i
przekazałem jej swoją, palącą się jeszcze, świecę. Dopiero później, po rozmowie
z panią Anią, zdałem sobie sprawę jak wielką rzecz zrobiłem. To była
najpiękniejsze, co mogłem komuś ofiarować. Wyjeżdżając z Serocka miałem
wrażenie, że sprawdziłem się jako przewodnik, czułem się spokojnie i lekko, jak
nigdy przedtem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz