piątek, 19 czerwca 2015

Marta Szlasa-Rokicka - Śluby Panieńskie, czyli magnetyzm serca ogniskowego

Tekst napisany tuż po pokazie grupy "2014" wybranych scen ze Ślubów Panieńskich Aleksandra Fredry - pod opieką Sebastiana Królikowskiego. (info od redakcji)
 
                                   
Zanim zacznę opisywać naszą pracę nad „Ślubami panieńskimi” muszę powiedzieć, że mam do nich szczególny sentyment. Widziałam je parę razy w teatrze, więc byłam z tych, którzy kojarzyli o co chodzi. Osobiście uważam, że ta komedia jest cudowna. Nie znajduję w niej żadnego uniwersalizmu czy alegorii - teraz nikt nikogo do ślubu nie zmusi, ale za to jest bardzo zabawna i przede wszystkim pisana perfekcyjnym trzynastozgłoskowcem. Chociaż moje przywiązanie do tego tekstu nie ma wielkiego związku z pracą na zajęciach, to jednak właśnie z jego znajomości wzięły się moje początkowe obawy. No bo jak my, grupa 2014, mamy od tak sobie połączyć mówienie wierszem (ni-gdyż Kla-ro nie przyj-dzie <średniówka po 7 sylabie> chwi-la wy-pła-ka-na), ruch na scenie, zachowanie odpowiedniej intencji i komediowej otoczki z tym wszystkim czego o teatrze uczyli nas (przez te 4/5 lat)  pozostali instruktorzy? Odpowiedzią na to pytanie jest chyba również powód, dla którego Sebastian dał ten materiał literacki właśnie nam. Bo my się nie boimy. Bo na tym etapie wtajemniczenia wiemy, że to jest możliwe. Jedyne, co mogło nas zjeść to lenistwo, ale pomysły na sceny były po prostu za fajne żeby to rzucić.

Zaczęliśmy robotę. Oczywiście bywało różnie - niektórzy musieli czekać na swoich partnerów w scenie przez 2 tygodnie, inni wałkowali to samo tak często, że tzw. „zmęczenie materiału” nie pozwalało wykrzesać z siebie energii. Ale powoli, nie zuchwale lecz ogniskowo dotrwaliśmy w prawie niezmienionym składzie do pokazu. A przed pokazem… masakra! Nagle tekst się myli, energia siada a oczy każdego z nas mówią: „co się dzieje?” I to był chyba ten moment, który, był od zawsze nie do zniesienia przez naszych wcześniejszych instruktorów, moment kiedy my, najstarsza grupa, mamy zawalić roczną pracę. To był ten kubeł zimnej wody. Trzeba było odłożyć swój staż, ilość zagranych lub zrobionych warsztatów, fakt że „znam przecież ¾ Ogniskowiczów!” i pokazać że my umiemy mówić wierszem. Że długość ogniskowania wpłynęła na każdego z nas!. Ale nie tylko przez to, że jest tu „fajnie” i tu dorastałam wśród przyjaciół, tylko przez przekazaną nam wiedzę, zapał i generalnie sposób patrzenia na to co „chcę” i na to co „muszę” (oraz umiejętność dostrzegania że te rzeczy się łączą).

Nie mogę mówić w imieniu grupy o odczuciach związanych z tym pokazem. Mogę tylko powiedzieć, że to był pokaz wymagający technicznie, ale niosący (przynajmniej mnie) wielką frajdę. Dobrze było zrobić coś takiego na koniec ogniska. Ale… jaki właściwie koniec? Dla Ogniskowicza Ognisko jest na zawsze.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz