wtorek, 30 września 2014

Natalia Kowalczyk - Ogniskowy Wajdyzm


Wrześniowe pobudki nie należą do najprzyjemniejszych. Nie mówię tutaj tylko o smutnym zderzeniu z powakacyjną rzeczywistością, ale też o porannej porze, która ewidentnie nie sprzyja artystycznemu rozwojowi. Czy na przykład taki Kafka wstawał o 6.30? Z pewnością nie. Nie mówiąc już o Witkacym, który o tej nieszczęsnej 6.30 raczej się kładł spać. Niestety, moje pisane do szuflady dzieła nie przypominają" W Małym Dworku", a robione na lekcjach karykatury kolegów z klasy nie są godnymi sprzedaży portretami. Mogę więc albo walczyć z systemem, nie chodzić do szkoły i tym samym nie zdać matury albo znaleźć sposób na wstawanie. Ja ten sposób odnalazłam i od dnia 1 września pracowicie pielęgnuję. Codziennie rano, aby otrzeźwić umysł po raczej krótkim przebywaniu w objęciach Orfeusza, staram się sklecić na poczekaniu Oscarową przemowę. Siadam na łóżku, biorę przygotowaną uprzednio na nocnym stoliku statuetkę za szkolne osiągnięcia sportowe i wymyślam kilka zdań podziękowania dla Akademii za (w moim przypadku plastikową, pozłacaną) nagrodę. Tutaj warto przypomnieć o wielkim Polaku i naszym dumnym posiadaczu statuetki Andrzeju W. (Oczywiście tego Oscara niezmiennie gratulujemy). Moja przedmowa, mimo że codziennie inna, z reguły jest krótka. Trwa tylko do momentu kiedy moja fantazja zawiedzie mnie tak daleko, że poczuję się jak alfa i omega polskiej kinematografii i utrzymuję się w przeświadczeniu, że żaden Kutz to już mi nie podskoczy. Potem idę zjeść śniadanie w myślach tocząc dialog z Polańskim o tym jaki to był „ubaw” na planie "Zemsty". I tak jest do ostatniego łyka kawy, z którym to uświadamiam sobie, że, niestety, nazywam się Natalia Kowalczyk, mój dorobek artystyczny to trzy nieprzekraczające dziesięciu minut warsztaty i na 8.15 mam matematykę. Z westchnieniem przypominam sobie, że jedyna nagroda jaką w tym tygodniu (a najprawdopodobniej to nawet i w półroczu) odbieram to dyplom w Ognisku. Cóż, wszyscy chcielibyśmy być Andrzejami. Na chwilę obecną jednak muszę się zadowolić niedzielna uroczystością. Już okrągłe 5 razy miałam okazje oklaskiwać absolwentów Ogniska i jestem pełna przeświadczenia, że i w tym roku będzie tak samo jak wcześniej. Kolejność jest prosta - wyczytane jest nazwisko, potem odbieramy dyplom, następuje uściśnięcie dłoni a na koniec kwiaty, które to z reguły są dumnym bukietem zakupionych godzinę wcześniej ledwo żywych goździków. Z Oscarami nie ma to nic wspólnego. Nie oświetlają mnie nawet reflektory, bo zamiast nich są tylko tkwiące od lat w auli mało romantyczne jarzeniówki. Ba, nawet nie ma przemowy! (Przy mojej wylewności wyjdzie mi to zapewne na dobre, bo jakbym się dobrze rozpędziła to skończyłabym dziękując panu Mirkowi za to, że co tydzień odbierał domofon i wpuszczał mnie na zajęcia). Po co mi to było? Po odebraniu dyplomu nie będę się przez najbliższą dekadę pławić w blasku fleszy. Zmarnowałam młodość. Od razu powinnam sobie robić wielkie dzieła, a nie zgłębiać jakiegośtam Mrożka. Przecież jego teksty są w ogóle absurdalne (no bo jak, trzech facetów na bezludnej wyspie? Co to ma być, proszę państwa?) A jednak kiełkuje mi w tej głowie, że robiąc ostatnią niespodziankę na obozie to "ubaw" był nawet lepszy niż na planie „Zemsty” i, chcąc nie chcąc, to czuję się z siebie dumna. Z resztą żadne wielkie dzieła (to nie jest zbyt skromne określenie warsztatu, ale cóż jako twórca jestem do nich przywiązana), by nie powstały gdyby nie te wymyślane na dwie godziny przed premierą niespodzianki. W tym momencie to nie jest mi nawet potrzebna limuzyna, bo mam całkiem luksusowe 108, które wprawdzie spóźnione, ale dojeżdża. I co mi po złotej (ale cóż… łysej) statuetce jak nie mogę z nią nawet porozmawiać o moich ogniskowych przeżyciach? Wszyscy chcielibyśmy być Andrzejami, tylko po co? Codziennie rano, po wypiciu ostatniego łyka kawy, zadaję sobie to pytanie.

sobota, 20 września 2014

Joanna Merta - Egzamin (nie)dojrzałości



Jeszcze 3 osoby, każda po 7 minut, czyli jakieś 21 minut. Siedzą, piją, palą. Co oni palą? Boże, na pewno pomylę się w tekście. Lulki! Uff. 19 minut. Ktoś wyszedł! Jak Ci poszło? Co mówili?...
Po 5 latach nadal bez problemu mogę sobie wyobrazić, że siedzę w zielonym korytarzu na Bartyckiej i mnę nerwowo kartę zgłoszeniową. Szepczę cicho linijki nauczonego wiersza. Ktoś przede mną opowiada, że miał recytować tekst, jakby był dziurą w ścianie. Ktoś za mną zdaje już trzeci raz... Pamiętam każdy najdrobniejszy szczegół. Nic dziwnego, czułam się jakbym podchodziła co najmniej do matury. Zdawało mi się, że to jest tak samo ważny egzamin. Dziś, będąc już po maturze i po mojej przygodzie w Ognisku, wiem, jak bardzo się myliłam. Był o wiele ważniejszy.
Żeby Wam to udowodnić, proponuję szybki bilans. Moich najlepszych przyjaciół, zawdzięczam Ognisku. Wybranie kierunku studiów, a w gruncie rzeczy i życiowej drogi – zawdzięczam Ognisku. Oprócz tego zniknięcie bez śladu mojej paraliżującej nieśmiałości i osiągnięcie całkiem przyzwoitej dykcji (to tylko kilka takich podstawowych konkretów, bo nie każdy zrozumie co to znaczy, że Ognisko mnie ukształtowało).
A co do matury, zawdzięczam jej miesiąc niestrawności, przerost ambicji, trochę rozczarowań i jedyne co dobre, to święty spokój ze szkołą średnią. Sami podsumujcie.
Czy mam jakieś rady dla podchodzących do egzaminów? Chyba tylko dwie. Nie, żeby się nie stresowali, bo co to byłby za ważny egzamin bez dozy adrenaliny, ale może, żeby się nie stresowali za bardzo. Wierzcie mi, nie jest tak groźnie, a zdany egzamin jest wart tysiąckroć tyle strachu, ile się go najecie wcześniej. I przede wszystkim, wyłączcie dojrzałość, wyłączcie wstyd i dajcie się ponieść swojej fantazji. Bo to tym przecież, przede wszystkim, jest Ognisko. Miejscem, gdzie cię lubią za to, że jesteś sobą.